Bacznie śledzę pańskie wpisy na Twitterze i zwraca pan często uwagę na to, że kryzys ekonomiczny, który nas teraz dotyka ma bardziej charakter podażowy, a tymczasem próbuje się go "leczyć" przy pomocy narzędzi popytowych. Może pan wyjaśnić na czym ten podażowy charakter polega?
To jest fundamentalna kwestia, która przesądza o tym czy miliardy złotych będą wydane efektywnie czy nie. Od kilkudziesięciu lat przyzwyczailiśmy się do tego, że z kryzysami walczy się metodami Johna Maynarda Keynesa. Owe metody zakładają, że większość kryzysów powodowana jest niedostateczną konsumpcją i żeby je łagodzić trzeba stymulować popyt. Ale obecna sytuacja jest inna. Ten kryzys spowodowany jest niewystarczającą podażą towarów i usług, przykładowo: przestał działać transport osób, zamknięto restauracje, ograniczona jest działalność wielu przedsiębiorców, itd. Można powiedzieć, że duża część gospodarki po prostu się zatrzymała. Efektem jest m. in. to, co widzieliśmy w czwartek w USA, czyli ponad 3 mln zarejestrowanych bezrobotnych.
Gdzie jest błąd w "leczeniu" tych podażowych problemów?
Błąd polega na tym, że zaczyna się stymulować popyt przy braku podaży, co jest prostą drogą do wzrostu inflacji. W przypadku Polski jest to o tyle niepokojące, że już mamy bardzo wysokie odczyty inflacyjne. Myślę, że wiele osób będzie niemile zaskoczonych tym, jak będą zmieniały się m. in. ceny żywności. Oczywiście podejmowane działania popytowe uspokoją sytuację, ale ich efektem ubocznym będzie wzrost cen. Mamy do czynienia z kryzysem innego typu - nie finansowym, nie bankowym, nie walutowym - i trzeba szukać innych rozwiązań.