To mi się przydarzyło kilka dni temu w irackim Kurdystanie. Trwa ramadan, a to między innymi oznacza post od wschodu do zachodu słońca. To także czas ćwiczenia samodyscypliny i rozwoju duchowego.
Podróżowanie po świecie islamskim w czasie ramadanu to doświadczenie, w najprostszym, zmysłowym sensie, niełatwe. Nie da się niczego zjeść, ot tak, w restauracji, bo wszystkie zamknięte. Ale to jeszcze nic. Nie da się napić kawy. Przez cały dzień.
Nawet wieczorem może być trudno. Najgorzej, gdy ma się oczekiwania. Takie, aby w miejscu, gdzie będzie się jadło, było czysto, miło, lokalnie.
W Rawanduz, leżącym przy słynnej Hamilton Road, łączącej północny Irak z Iranem, żadnego takiego miejsca nie dało się znaleźć. W sąsiedniej miejscowości również nie. Wreszcie zatrzymałem się przy drodze między dwoma miasteczkami. Zwabiony przez światło, bo knajpa była tak intensywnie oświetlona, że biała poświata oblewała sam budynek, pobocze i wkraczała na drogę. Na twarzy miałem nieufność, więc w kuchni pokazano mi wielkie garnki. A raczej gary. Zostałem, bo człowiek głodny jest gotów do przekraczania barier. Zmysły, a także umysł działają inaczej niż w normalnych okolicznościach. A może to nie głód sterował mną w tamtej chwili, tylko to światło? Zresztą po kilkunastu minutach zgasło i nastała kompletna ciemność. Potem światło powróciło. Tak zapamiętam Kurdystan. Czy nie jest tak w naszym życiu, że czasem gaśnie w nim jakieś światło, a potem powraca?
Warto spisywać swoje myśli, bo wtedy może się dla nas samych ujawnić, o czym myślimy. I wydobyć dodatkowy sens z tego, co się wydarza. A przecież mogłem tylko powiedzieć tyle: „Któregoś wieczora nie mogłem znaleźć przyzwoitej restauracji; skończyłem w knajpie na skraju miasta, przy drodze”.