Pojawiające się ostatnio zapowiedzi odwilży regulacyjnej brzmią zachęcająco, ale jednocześnie trącą manipulacją. Obietnica obniżenia wymogów regulacyjnych wobec przedsiębiorstw o 25 proc. to ładne hasło, za którym jednak nie stoi żaden konkret. Pozornie matematyka jest prosta, ale jak by to miało wyglądać w praktyce? Usuwamy jedną czwartą wymogów ilościowo czy „wagowo”, tj. biorąc pod uwagę poziom ich uciążliwości? Z pewnością ilościowo, bo ustalenie tych wag byłoby bardzo skomplikowanym procesem. W praktyce obawiam się, że tak postawiony cel regulacyjny spowoduje, że dojdzie do komasowania wymogów, tak że liczbowo będzie ich mniej, a w praktyce zakres obowiązków pozostanie bez zmian merytorycznych, natomiast będą one trudniejsze do zrozumienia, z uwagi na sztuczne łączenie i zmniejszanie objętości przepisów.
Podobnie ładnie brzmi nazwa dyrektywy Omnibus – nikt nie wie, co to znaczy, więc każdy może pod to podłożyć swoje własne oczekiwania. Biorąc pod uwagę, że prace nad projektem potrwają zaledwie kilka tygodni, jestem pełen najgorszych przeczuć. Wprawdzie zgłosiliśmy koncepcje bardzo sensownych zmian regulacyjnych narzędzi wspomagających wypełnianie regulacji, ale w tak krótkim czasie spodziewać się możemy jedynie propozycji zmian terminów obowiązywania dla poszczególnych grup spółek oraz łagodniejszego zdefiniowania przedsiębiorstw podlegających regulacji, burzących pewną (choć niedoskonałą) logikę wypracowaną przez lata wcześniejszego procesu legislacyjnego.
Niestety, zmianie nie ulega sama filozofia regulacji. Problemem bowiem nie jest nadmiar wymogów regulacyjnych, ale brak powiązania pomiędzy obowiązkami a korzyściami z nich wynikającymi oraz brak narzędzi wspomagających stosowanie regulacji. W związku z powyższym spółki starają się uniknąć wymogów regulacyjnych np. poprzez delisting (jeśli wymogi związane są z notowaniem) lub wyprowadzkę poza UE (jeśli wymogi powiązane są z miejscem siedziby), a te, które nie unikają, ponoszą olbrzymie koszty regulacyjne obniżające ich konkurencyjność.
Przywiązaliśmy się do idei, że poziom wymogów regulacyjnych jest wprost proporcjonalny do wielkości spółki, a emitenci dodatkowo muszą prowadzić ekstremalnie przejrzystą politykę informacyjną i służyć jako króliki doświadczalne przy wdrażaniu nowych regulacji. Pozornie jest to spójne – duże spółki wywierają poważniejszy wpływ, a jednocześnie mają więcej zasobów, więc mogą ponosić większe koszty. Tyle że te duże spółki niekoniecznie chcą te koszty ponosić, zwłaszcza jeśli ich konkurenci spoza UE mogą funkcjonować w lżejszym reżimie regulacyjnym. Racjonalnym zachowaniem jest zatem dążenie do wyrównania poziomu obciążeń np. poprzez wyprowadzkę z UE.
Gdybyśmy jednak uzależnili zakres wymogów regulacyjnych od poziomu korzyści wynikających np. ze sprzedaży na terenie UE, wówczas problem byłby rozwiązany. Im więcej sprzedaję na wspólnym unijnym rynku, tym więcej wymogów muszę spełnić, tym ostrzejszym standardom podlegam, ale poziom sprzedaży pozwala mi to sfinansować. A jednocześnie wszyscy sprzedający w UE porównywalnie dużo mają podobne wymogi, przez co poziom konkurencji jest wyrównany i nie ma powodu uciekać do innych krajów.