Teoretycznie przewidywania sprawdziły się w Warszawie, ale tylko teoretycznie, bo październik w Warszawie był już czwartym, kolejnym, spadkowym miesiącem. Trudno więc to wiązać z wyborami w USA. Na Wall Street indeksy do połowy października rosły, a potem zapanowała stabilizacja. Polujący na spadki przed wyborami mieli tylko jedną okazję do kupna nieco tańszych akcji – był to ostatni dzień października. Tak więc korekta przed wyborami niespecjalnie się udała.
Wybory w USA zakończyły się szybko i dość nieoczekiwanie, bo wygrana republikanów pod wodzą Trumpa była wręcz oszałamiająca. Trump wygrał (i został 47. prezydentem USA) nie tylko głosami elektorskimi, ale i w głosowaniu powszechnym. Republikanie odbili Senat i zwiększyli przewagę w Izbie Reprezentantów. Tak więc po wyborach wszystko było już w rękach Trumpa, który bez przeszkód może teraz realizować swoje pomysły.
Oprócz demokratów totalną porażkę poniosły wszystkie instytucje zajmujące się sondażami i prognozami. Wygrało to, na co ja miesiąc przed wyborami stawiałem, trend i bukmacherzy. Trend, w tych nieudanych sondażach, nieubłaganie pokazywał wzbierającą czerwoną falę (czerwony to kolor republikanów), a u bukmacherów przewaga Trumpa nad Harris dochodziła do powyżej 25 punktów procentowych.
Nic więc dziwnego, że na rynkach finansowych już kilka tygodni przed wyborami trwało coś, co określano mianem „Trump trade” (dyskontowanie wygranej Trumpa). Umacniał się dolar, drożało złoto, spadały ceny obligacji (rosła ich rentowność), a akcje nie chciały tracić.
Donald Trump bowiem zapowiadał duże cła na importowane do USA artykuły, obniżki podatków, deregulację rynków finansowych, zezwolenie na większą emisję zanieczyszczeń przez elektrownie, masową deportację imigrantów i wiele innych posunięć. Ekonomiści mówią, że to wszystko znacznie zwiększy inflację (stąd ruchy dolara, złota i obligacji) i zadłużenie USA. Już teraz zadłużenie jest na poziomie ponad 120 proc. PKB (w 2008 roku było tylko 60 proc.).