Wszystko jakoś się kojarzy, czyli biznes od kuchni

Nie będzie zatem inwestycji Intela w Polsce. Po raz kolejny okazało się, że nie ma co dzielić skóry na niedźwiedziu. Sygnały ostrzegawcze na temat słabości, w której pogrąża się ta amerykańska spółka, były czytelne na przestrzeni ostatnich kilku lat.

Publikacja: 23.09.2024 06:00

Ludwik Sobolewski, były prezes giełd (Warszawa, Bukareszt), prawnik, menedżer, autor książki "Po pro

Ludwik Sobolewski, były prezes giełd (Warszawa, Bukareszt), prawnik, menedżer, autor książki "Po prostu to zrobić"

Foto: materiały prasowe

A pamiętamy na pewno te reklamy, puszczane w telewizjach w latach 90. ubiegłego wieku, ze sloganem: „Intel inside”. Firma była wówczas utożsamiana z technologią znajdującą się na pograniczu białej i czarnej magii. Została założona w 1968 r. Czy była to zupełnie, ale to zupełnie inna epoka niż nasza współczesność? Przecież 1968 r. to zaledwie siedem lat przed powstaniem Microsoftu. Tak, początki tych wyrazistych symboli amerykańskiej dominacji w dziedzinach technologii, komunikacji i rynków idei sięgają lądowania człowieka na Księżycu, wielkiego kryzysu naftowego i działalności oraz rozwiązania The Beatles. W Polsce w tym samym czasie mieliśmy najpierw Gomułkę, potem Gierka i adopcję malucha, czyli Fiata 126p.

Losy Microsoftu potoczyły się inaczej niż Intela, bo ten pierwszy jest dziś firmą z kapitalizacją rynkową huśtającą się wokół 3 bilionów dolarów. Intel, z osiemdziesięcioma paroma miliardami dolarów, wygląda przy tym niepoważnie. A już skrajnie niepoważnie przy Nvidii, chyba najbliższej mu branżowo i produktowo. Nie zdziwię się, jeśli firma zniknie wkrótce z powierzchni ziemi. Adaptuj się do szalonego tempa wyścigu technologicznego albo giń.

Tylko że to nie jest tak, że firmy wchodzące w fazę schyłkową przestają mieć wpływ na swoje otoczenie. Nie ulega wątpliwości, że miały go wcześniej, w czasach rozkwitu. W dobrych dla siebie czasach stymulowały rozwój branży poprzez wytwarzaną przez siebie presję konkurencyjną. A także poprzez to, że zawsze na scenę będą wstępować naśladowcy udanych modeli biznesowych, uważający, że zrobią to lepiej.

Jednak powolne schodzenie z rynku nie jest anihilacją kompletną. Ludzie opuszczają tonący okręt, by kontynuować swoją aktywność gdzie indziej. Pozostaje też to, co jako wartość intelektualna zostało wytworzone. Z reguły nie wszystko trafia do lamusa. Przedsiębiorstwo nigdy zatem nie znika całkowicie. Korporacje istnieją jako osoby prawne i jako procedury organizacyjne, to prawda. Ale istnieją też poprzez ludzi. Ciekawym przypadkiem do analizy z tego punktu widzenia byłaby Nokia. Ile pozostało z Nokii w światowym obiegu gospodarczym, gdy to w swoim czasie ikoniczne przedsiębiorstwo straciło ten status i charakter?

Skłania mnie to do wniosku, że decyzje ludzi nadal odgrywają kolosalną rolę w biznesie. Przede wszystkim tam, gdzie można podjąć jakieś krytyczne rozstrzygnięcie. Nawet nie te w dziedzinie budowania strategii biznesowej, w sensie, w jakim zwykliśmy rozumieć, to menedżerskie zadanie. Bo tego rodzaju decyzje już wkrótce będziemy powierzać systemom sztucznej inteligencji (prawdopodobnie już teraz to się dzieje w jakimś zakresie). Nie mówiąc o rutynowych operacjach, będących w coraz większym stopniu domeną sztucznej inteligencji sterującej procesami.

Ale decyzja, by uśpić lub zlikwidować przedsiębiorstwo, jeszcze długo będzie podejmowana przez człowieka. Podobnie jak o tym, by zacząć nowy biznes. Takie zagadnienie stoi obecnie przed właścicielami Intela. Do tej kategorii należą też wszystkie te sytuacje, w których mamy niezastępowalną interakcję człowieka wobec człowieka. Przypomina mi się artykuł z „Financial Timesa” sprzed kilku tygodni, opowiadający o tym, jak Elon Musk odwołał w ostatniej chwili spotkanie z Narendrą Modim w Delhi. Powód był taki, że Musk uznał, że ważniejsza dla niego jest rozmowa z Xi Jinpingiem, a okazja do niej powstała w tym samym momencie, w którym Musk miał lecieć do Indii. Chiny są dla niego ważniejszym rynkiem. Aczkolwiek gdyby Musk zapytał się sztucznej inteligencji, dokąd ma polecieć samolot z nim na pokładzie, być może odpowiedziałaby ona, po przetworzeniu, w trzy i pół sekundy, miliardów informacji: leć do Delhi, bo już w roku 2030 r. Indie będą dla Tesli znacznie ważniejsze i bezpieczniejsze niż Chiny. Ale się nie zapytał i poleciał do Pekinu. Potem zresztą przepraszał Modiego, bo trzeba dobrze żyć z oboma przywódcami.

Dowodem, wprawdzie à rebours, na to, że człowiek jest w centrum wydarzeń o charakterze krytycznym, jest zaskoczenie, jakie niedawno zapanowało w Berlinie. Spowodowane tym, że UniCredit powiększył pozycję w Commerzbanku do 9 proc. Podobno ani UniCredit, ani JPMorgan Chase, doradzający w transakcji, nie zapewnili sobie zielonego światła dla niej u ludzi niemieckiego politycznego establishmentu. Mówi się, że na przykład taki minister finansów kompletnie o niczym nie wiedział, mimo że to właśnie rząd niemiecki położył na aukcję po sesji giełdowej we Frankfurcie należące do niego 4,5 proc. akcji Commerzbanku. Po tej sprzedaży ma 12 proc. i jest nadal największym akcjonariuszem. Ale stało się to, co się stało. Pojawiają się wyjaśnienia, ze strony tych, którzy ratują swoją skórę, że prawo europejskie zabrania dyskryminacji inwestorów. A skoro zabrania, to nie można było wykluczyć strategicznych nabywców. Zatem UniCredit kupił sobie te 4,5 proc., bo mógł. W sensie, że kupię sobie ten płaszcz od pana i co mi pan zrobisz. U nas od razu byłaby komisja śledcza, bo z pewnością w transakcji negocjowanej rząd mógłby sprzedać swoje klejnoty drożej niż w zwykłym, anonimowym ABB. Dobrze, że jakiś Sbierbank nie przechodził akurat tego dnia pod budynkiem frankfurckiej giełdy, bo jeszcze skończyłoby się tak, że to nie Włosi z północnych Włoch, lecz Rosjanie z Londynu kupiliby sobie kawałek jednego z największych niemieckich banków.

Reasumując ten wątek, coś mi się wydaje, że Niemcy nie są dziś wiodącym przykładem biznesowego kunsztu i sprytu. No, ale skoro wyłącza się elektrownie jądrowe, nie sprawdziwszy, czy można je będzie ponownie uruchomić (a może sprawdziwszy – wtedy to jeszcze gorzej), to czymże jest przy tym rzucenie kawałka banku na giełdową aukcję. Zatem nie bardzo rozumiem, teraz te pretensje w Berlinie, że ktoś kogoś nie poprosił o audiencję, nim doszło do transakcji.

Jak mówi żarcik, w Europie w wersji idealnej Niemcy zajmują się gospodarką, Brytyjczycy – policją, Francuzi – kuchnią, Włosi – miłością, a Szwajcarzy – bankowością. W pesymistycznej wizji Europy za gospodarkę odpowiadają Francuzi, Niemcy ogarniają policję, Brytyjczycy – kuchnię, Włosi zajmują się bankowością, a Szwajcarzy – miłością. Coś tu się chyba zdezaktualizowało. W dzisiejszej Europie Włochom dobrze wychodzi bankowość, Francuzom – ogólnie gospodarka, natomiast Szwajcarom – zdumiewające, że piłka nożna. Brytyjczycy zaś oraz Niemcy zdają się celować w miłości, tyle że do samych siebie. A kuchnię wszędzie oddano w outsourcing innym, bardziej fantazyjnym niż unijne narodom. I tak jest najlepiej.

Felietony
Pan Trump et consortes
Materiał Promocyjny
Pieniądze od banku za wyrobienie karty kredytowej
Felietony
Powyborczy krajobraz na rynkach
Felietony
W pogoni za beneficjentem rzeczywistym
Felietony
Koszty i korzyści
Felietony
Implikacje biznesowe GOZ
Felietony
Między Nowym Jorkiem a Baku