Polska i Zimbabwe – zagadnienia finansowe

Kiedyś zabieranie gotówki na wyjazd zagraniczny było kwestią kluczową. Dzisiaj pieniądze w portfelu są prawie zupełnie do niczego niepotrzebne. Prawie, ale niecałkowicie. Dlatego nie warto bagatelizować tej sprawy.

Publikacja: 19.08.2024 06:00

Ludwik Sobolewski były prezes GPW i BVB, adwokat, autor książek i publikacji w mediach społecznościo

Ludwik Sobolewski były prezes GPW i BVB, adwokat, autor książek i publikacji w mediach społecznościowych, partner w Qualia AdVisory

Foto: materiały prasowe

W ostatniej chwili przed wylotem do Kapsztadu pojechałem do banku. Do tego, w którym mam na rachunku nieco dolarów amerykańskich.

Nigdy nie dokonuję wypłat, a w ogóle to w placówce bankowej byłem w ciągu ostatnich dziesięciu lat może ze cztery razy. Jednak wybierałem się do Afryki Południowej, w tym do Zimbabwe, a to problematyczny pod wieloma względami kraj. Obrót gotówkowy, i to „zielonymi”, trzyma się tam mocno.

Nie byłem przekonany, jaką kwotę wypłacić. Myślałem o pięciu tysiącach. Wydawało się to zbyt wiele jak na noclegi w namiocie dachowym. Ale nie sprawdziłem, jakie są w Zimbabwe opłaty za wjazdy do parków, ceny paliw i tak dalej. Natomiast wiadomo było, że Zimbabwe nie jest tanie. Kraj po brutalnej pseudoreformie rolnej Roberta Mugabe znalazł się w zapaści gospodarczej. Od paru lat z niej wychodzi, ale niemrawo. Biznes turystyczny jest kilkunastokrotnie mniejszy niż w ostatnich dziesięcioleciach w XX wieku.

Z tą wiedzą podszedłem do kasy w banku po odstaniu swego w raptem trzyosobowej kolejce. Czekanie trwało tak długo, że nie dało się nie porównywać szybkości obsługi w tym banku z takimi samymi sytuacjami przed okienkami Poczty Polskiej. Po stanięciu przed obliczem kasjera dowiedziałem się, że bank, owszem, ma dolary, ale tylko stare banknoty. Takie sprzed roku 2006 (sprawdziłem szybko w internecie, co to za emisja, bo pan kasjer nie wiedział). No i teraz pytanie, czy w Zimbabwe będą to przyjmować. Znowu internet, który odpowiada: może będą, a może nie będą. Gdy tak sobie sprawdzam, do tego samego okienka podchodzi jakiś zezłoszczony osobnik i zaczyna mieć pretensje do pana kasjera. Bo wypłacił przed chwilą dolary – patrzę zazdrośnie, bo facet trzyma nowe dolary, jako że bank trochę ich miał, ale potem zabrakło – poszedł do kantoru (ciekawe), a tam nie chcieli mu przyjąć tych banknotów. Dlaczego? Bo mają takie malutkie znaczki, jakby stempelki, z dziwnym wzorkiem. „Dziwna sytuacja”, myślę, bank ma znaczone pieniądze, i zaczynam się czuć jak w banku prezesa Kramera z „Vabanku”. Wchodzę w pauzę rozmowy między zezłoszczonym osobnikiem a panem kasjerem, przygotowującym się już do operacji wymiany znaczonych nowych banknotów na nieznaczone stare, i mówię do pana kasjera, że w takim razie chcę dwa tysiące zamiast pięciu. A pan kasjer na to: a może chce pan te ze znaczkami? Spanikowałem, że jeśli w warszawskim kantorze ich nie chcą, to może w Zimbabwe zamknęliby mnie za nie w areszcie, i odrzuciłem grzecznie propozycję. Koniec końców nie wiem też, dlaczego wziąłem te dwa tysiące. I tak nie miałem już czasu, żeby dokupić nowe banknoty w kantorze lub w innym oddziale tego samego banku. Czyli decyzja nieracjonalna, ale na racjonalną nie miałem ani czasu, ani chęci, więc ta nieracjonalna była jedyną do podjęcia oprócz tej, by w ogóle nie zabierać gotówki. Wyszedłem z placówki zły na bank i na siebie za pozostawienie takiej sprawy na ostatnią chwilę. A także z przekonaniem, że banki są jakieś trudne. Giełda wydaje mi się prostsza. Zrozumiałem też, dlaczego prezesi banków tak dużo zarabiają. Być może zezłoszczony osobnik też to zaczął rozumieć i poczułem do niego sympatię.

Dwa i pół tygodnia później. Granica między Botswaną a Zimbabwe, odprawa po stronie Zimbabwe. Opłacenie naszych wiz i samochodu – w sumie 210 dolarów (90+120) – okazuje się problematyczne, bo można płacić tylko gotówką, a stare dolary wyszły z użycia. Jednak je przyjmują, choć z ociąganiem. Potem się okaże, że to było ostatnie miejsce w Zimbabwe, gdzie można było coś z „old notes” zrobić. Tak samo jest w Victoria Falls, choć to nieco inne Zimbabwe. Ale jest szansa. Podobno banki wymieniają stare banknoty na nowe. Podobno, a nawet na pewno, mówi dziewczyna w recepcji hotelu. Ale w poniedziałek (w Victoria Falls zjawiliśmy się późnym wieczorem w piątek) nigdzie nie chcą przyjmować moich dolarów, chyba że miałbym w banku rachunek. Tylko w jednym coś się udaje. I to chyba tylko dzięki temu, że zaspany w poniedziałkowy poranek kasjer zapomniał, że normalnie nie wymieniają. Ale miał tylko cztery setki. Dwa dni później, w innym mieście, poznany na ulicy Grek – prawdziwy Grek, ale mieszkający od 50 lat w Zimbabwe – załatwi nam u kierowniczki poczty wymianę kolejnych 200 dolarów. A właściwie to 190, bo pani kierowniczka dała się ostatecznie przekonać prowizją. To jest chyba jakaś nielegalna operacja, bo pani kierowniczka kilka razy podkreśla, że robi to dla nas tylko dlatego, że zna pana Greka. Pan Grek naciska swoją stopą na moją stopę, dając znak, bym nic nie mówił, i próbuje wynegocjować u pani kierowniczki wymianę jeszcze setki. Ona jednak okazuje się nieustępliwa, mówiąc panu Grekowi, że uległa mu już dwukrotnie (najpierw chcieliśmy tylko 100) i trzeci raz tego nie zrobi.

Było jeszcze jedno rozwiązanie – bankomaty. Te w Victoria Falls wydają dolary amerykańskie. Skorzystałem z tej opcji, choć czułem się głupio, mając zarazem w portfelu sporo zielonego papieru z Warszawy. Pomyślałem też, jak by to skomentował zezłoszczony osobnik, obracający dolarami między bankiem a kantorem.

Stare dolary będą mnie prześladować aż do przejścia granicznego w Chirundu, między Zimbabwe a Zambią. Chcemy jechać z Mana Pools nad Zambezi (Zimbabwe) do parku Hwange (też Zimbabwe) nie przez Zimbabwe, lecz przez Zambię. W Chirundu w pełni poznaję system, w którym biali ludzie spoza Afryki stanowią coś w rodzaju melanżu z Diuny dla wszystkich pracujących na przejściu. System jest bardzo efektywnie zorganizowany, ale jego opisanie wymagałoby odrębnego felietonu. Aby wyjechać z Zimbabwe i wjechać do Zambii, muszę wydać jeszcze 240 dolarów – w tym około 180 to będą opłaty, nazwijmy to, nieformalne. O starych banknotach słyszę: „it doesn’t work here”. Propozycja, że dam w starych dolarach nawet ciut więcej i potem będą mogli sobie to wymienić w banku, nie zostaje przyjęta. Euro? Euro również „doesn’t work here”. I tym razem jest to powiedziane tak, jakby ta waluta była w ogóle jakimś śmiesznym pieniądzem. Karta? Zabawne pytanie, ale i je zadaję w desperacji. A może gdzieś tu jest ATM? Wszystko na nie. Wściekły na swoją warszawską lekkomyślność – i po raz już któryś na polski bank – oddaję ostatnie nowe dolary. Starczyło „na styk”. Ciekawe, jak teraz zapłacimy w Zambii na przykład za tankowanie, myślę.

Tymczasem po przejechaniu z Zimbabwe do Zambii otwiera się nowy świat. Drogi w nadspodziewanie dobrym stanie. Relaks po koszmarze dróg w Zimbabwe, gdzie człowiek najpierw przeklina tarkę, a kiedy wjedzie na poryty dziurami asfalt, po kilku kilometrach zaczyna tęsknić za tarką. Na każdej stacji paliw można płacić kartą. Nawet dla Revoluta Zambia jest OK, podczas gdy każda próba zapłacenia Revolutem w Zimbabwe kończyła się odmową dokonania transakcji z komunikatem o podejrzeniu przestępstwa.

Co było później? Docieramy do Livingstone, w Zambii, paręnaście kilometrów od Wodospadów Wiktorii. Granica między Zambią a Zimbabwe, bo wracamy do Zimbabwe – czysta przyjemność. Szybko, a koszty dodatkowe to dziesięć dolarów dla kogoś, kto użyczył nam internetu i pomógł wypełnić online zgłoszenie celne samochodu. Jedziemy, znowu przez Victoria Falls, do parku Hwange. Mijamy lotnisko. Przy nim wielka tablica: „Zimbabwe is open for business”. I pod tym napisem jeszcze drugi: „Victoria Falls Stock Exchange”. Widziałem biuro z takim szyldem wcześniej w miasteczku, ale myślałem, że to przewrotna nazwa jakiegoś handlu. Teraz jednak wygląda na to, że w Victoria Falls powstała giełda. Tak czy owak, dojeżdżamy do Robins Camp w Hwange. Przeliczam w pamięci, ile mi jeszcze zostało tych nowych dolarów. Co prawda kamp opłaciłem w Polsce, ale mamy też kaprys zjeść wytwornie kolację w lodży po kilku dniach na gotowanej na gazie fasolce i grillowanych nad ogniskiem kiełbaskach. Pani w recepcji oświadcza, że nie ma najmniejszego problemu z płaceniem kartą. Nadal nie mogę użyć Revoluta, ale są jeszcze inne banki. Czyli, koniec końców, Zimbabwe jest naprawdę open for business. A banki nie są takie złe. Może tylko nie wszystkie powinny zajmować się gotówką. Albo powinny mieć bardziej rozgarniętych klientów.

Felietony
Żywność rzemieślnicza przed szansą
Felietony
Początek przetasowań w portfelach?
Felietony
Wciąż pozytywne nastawienie do rynków wschodzących
Felietony
UOKiK zwiększa aktywność
Felietony
Czy stereotypy mają sens?
Felietony
Konkurencja olimpijska