Trudno podejrzewać władze carskie, które wówczas wprowadziły dla wszystkich dzieci do 14. roku życia obowiązek szkolny, o kierowanie się dobrem narodu polskiego, tym bardziej w zakresie początkowego kształcenia poddanych potrzebnych jedynie do bezrefleksyjnego wykonywania prostych prac, a nie do samodzielnego postrzegania rzeczywistości i niezależnego myślenia. Jednak sama możliwość w ogóle uczenia się, nawet w obcym języku i według pomysłów kolonizatorów, bo kimże innym byli zaborcy, a także nawiązywania relacji i przebywania w towarzystwie innych dzieci, pobudzała ciekawość świata. Zaczęły pojawiać się pytania, wątpliwości, różnorodność szkolnych kolegów i koleżanek też sprzyjała budzeniu się młodych umysłów. Sam dostęp do edukacji, aż wreszcie, po odzyskaniu niepodległości, wprowadzenie powszechnego obowiązku nauki dla całego obszaru ówczesnej Rzeczypospolitej, według ponownie uwzględniających polski interes narodowy programów nauczania w języku polskim, było dobrem samym w sobie.
Jednak dzisiaj, po ponad 100 latach, jesteśmy w innej sytuacji. Wciąż przyspieszający postęp technologiczny, który nie tylko zwiększa efektywność biznesu, ale też sam się napędza – każdy kolejny wynalazek umożliwia przyspieszenie prac nad innymi wynalazkami i to nieomal w czasie rzeczywistym, radykalnie poprawił warunki uczenia się na każdym poziomie wiedzy. Codzienne wstawanie o świcie, dźwiganie wypchanych laptopem (a jeszcze często także zbyt wieloma książkami) tornistrów, angażowanie rodziców do dostarczania i odbierania maluchów z budynków szkolnych, nie jest dzieciom co do zasady potrzebne.
Nie mielibyśmy też problemu z brakiem nauczycieli, zbyt niskimi wynagrodzeniami (ta sama pula byłaby dla znacznie mniejszej liczby osób), gdyby na początek zastąpić część zajęć w budynkach szkolnych lekcjami zdalnymi, z wykorzystaniem interaktywnych aplikacji, którymi dzieci są zachwycone i nie rozumieją, dlaczego nie pozwala im się z nich korzystać. Moglibyśmy zacząć od tych przedmiotów, które już teraz są świetnie opracowane, dostępne w internecie, wielokrotnie zweryfikowane przez samych użytkowników; tym bardziej że akurat tak się składa, że pracujących w zawodzie nauczycieli od tych przedmiotów jest najmniej. Gdyby się jednak okazało, że tak naprawdę chodzi o to, żeby rodzice gdzieś mogli dzieci podrzucać na czas pobytu w swojej pracy, a nie o edukację dzieci w takiej, a nie innej formie, to zawsze można by umożliwić rodzicom samodzielne decydowanie, czy nie woleliby, aby jednak aplikacja zastąpiła codzienny skoszarowany pobyt dziecka w budynku szkolnym.
Z pewnością poradziliby sobie z zaopiekowaniem się dzieckiem (przy braku konieczności jego codziennego transportowania w tę i we w tę). Zwłaszcza że mniej wydając na przestarzałą i nienadążającą za rzeczywistością infrastrukturę, władze oświatowe miałyby do dyspozycji znaczne fundusze na rozwijanie wszelkich aplikacji uczących i kształcenie ustawiczne tych nauczycieli, którzy podołali rzeczywistości i umiejąc korzystać z tych aplikacji, byliby prawdziwymi przewodnikami, mentorami i autorytetami dla intelektualnie pobudzonych uczniów.