Po długich latach spokojnego życia na super tani kredyt, zarówno polski rząd, jak i nasze firmy muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości, która rysuje się w coraz ciemniejszych barwach. Powszechne utrzymywanie zerowych stóp procentowych i masowy dodruk pieniądza przeszły do historii i w takich sytuacjach można się odwołać do powiedzenia najsłynniejszego prywatnego inwestora świata Warrena Buffetta: „Dopiero gdy nadejdzie odpływ, dowiemy się, kto pływał nago".
Odpływ właśnie nadszedł, morze kapitału się cofa. Niestety, kiedy patrzymy na polski odcinek plaży, cofająca się gwałtownie fala kapitału odsłania nieciekawy widok, szczególnie – używając przenośni – na plaży Świętokrzyska i Książęca, gdzie bije serce naszych finansów. Państwo sprzedaje dług przy coraz większej rentowności, a firmy gorączkowo kalkulują, ile by dorzucić punktów procentowych marży do i tak już wysokiego WIBOR-u (lub cokolwiek go zastąpi), aby nowe papiery się sprzedały albo stare zostały zrolowane, szczególnie w sytuacji, gdy z funduszy obligacji odchodzą klienci, którzy nie zostali dostatecznie wyedukowani.
Na pierwszy plan naszych bolączek z długiem wysuwa się skokowy wzrost rentowności obligacji skarbowych, który sprawia, że ręce mogą zaczynać drżeć nie tylko w resorcie finansów, ale także u wszystkich innych dłużników. Państwo jest bowiem na rynku obligacji tym „grubym" graczem i jeśli on zacznie mieć problemy, to pozostali wcale nie będą mieli lepiej. Tymczasem początek tygodnia przyniósł bardzo niepokojącą ze względu na skalę przecenę polskich obligacji: rentowność dziesięcioletnich podskoczyła aż do 7,6 z 6,93 proc. (jeszcze gorsza sytuacja była w przypadku dwuletnich), ale dopiero ujęcie w perspektywie 12-miesięcznej daje zatrważający obraz, było to bowiem wówczas zaledwie 1,78 proc. (!). Taki wzrost rentowności to nie jakaś tam zmiana, na którą można machnąć ręką, ale po prostu przepaść, która wystawia Polsce, jako dłużnikowi, coraz gorsze świadectwo.
Inwestorzy pozbywają się rządowych obligacji z wielu powodów, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Na krajowym podwórku mamy coraz mniej rozsądną politykę fiskalną, która kompletnie się „nie widzi" z polityką monetarną.
Rada Polityki Pieniężnej od października podniosła stopy z 0,1 do 6 proc., ale nadal musi rozpaczliwie gonić inflację, która doszusowała już do 13,9 proc. Niestety, polityka fiskalna prowadzona jest pod szyldem ekonomii politycznej, która za główny cel ma utrzymanie poparcia wyborców, czyli robione jest wszystko, aby nie ograniczyć konsumpcji, która jest motorem napędzającym wzrost gospodarczy, ale i wzrost cen, co dobrze widać po inflacji bazowej. Wygląda na to, że trwa w finansach państwa polityczne gorączkowe poszukiwanie mitycznej polskiej „trzeciej drogi", czyli próba opanowania kryzysu inflacyjnego z dwoma przeciwstawnymi politykami: podwyżek stóp i upartego wspierania konsumpcji przez programy socjalne i pomocy, byle nie spadły sondażowe słupki poparcia. Owszem, te ostatnie nie spadają, za to spadają na łeb na szyję ceny obligacji, bo inwestorzy zagraniczni, widząc, co się dzieje, głosują nogami.