Nieśmiała próba uelastycznienia rynku pracy, jakiej próbowały dokonać Unia Wolności i Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, skończyła się gigantyczną klęską. Miażdżącą przewagą głosów egzotycznej koalicji SLD-AWS-PSL w Sejmie przepadły oba projekty nowelizacji Kodeksu pracy.
Co ciekawe, projekt SKL, uważany powszechnie za mniej radykalny, miał jeszcze więcej przeciwników niż propozycje UW. Wydaje się wielce prawdopodobne, że teraz na wiele lat pracodawcy i pracownicy mogą pożegnać się z pomysłami liberalizującymi przepisy o zatrudnieniu. Oznacza to niemalże pewność jeszcze większego bezrobocia, szczególnie dotkliwie odczuwalnego w grupie ludzi najmłodszych, dopiero wkraczających na rynek pracy. Jakby przez złośliwość losu nieudanej próbie nowelizacji Kodeksu pracy towarzyszyła informacja o największej, jak dotąd, stopie bezrobocia w Polsce po pierwszym kwartale. Jeśli jednak ktoś sądzi, że ci, którzy głosowali przeciw, wpadną z tego powodu w zadumę, to jest w grubym błędzie. Żeby się zadumać, trzeba dysponować pewnym niedostępnym dla wielu posłów narzędziem.
Skrajny pesymizm co do przyszłości rynku pracy ma solidne podstawy. Nie potrafię ocenić pomysłu AWS na zmniejszenie bezrobocia. Prawdę mówiąc, można wątpić czy ?związkowa prawica? w ogóle taki pomysł ma. Znacznie natomiast łatwiej powiedzieć coś konkretnego o propozycjach SLD. Ich pomysł sprowadza się do podniesienia tempa wzrostu gospodarczego. Rzecz bywała już niejednokrotnie rozwijana przez polityków związanych ze ?związkową lewicą?. W pewnym uproszczeniu propozycja sprowadza się do operowania instrumentami polityki monetarnej i fiskalnej dla zwiększenia popytu na pracę. Hasło przeciwników zliberalizowania rynku pracy brzmi: do mniejszego bezrobocia przez niższe stopy procentowe i ulgi inwestycyjne, przybierające postać odpisów podatkowych lub subsydiowania miejsc pracy przez państwo. Dochodzi do tego jeszcze element solidarnościowy w postaci ?dzielenia się pracą?, co oznacza krótszy tydzień pracy.
Wiele negatywnych opinii wypowiedziano już o podobnych pomysłach. Narzędzia polityki monetarnej i fiskalnej nie działają przecież wybiórczo wyłącznie na rynek pracy. Gdyby tak było, zerowe stopy procentowe i budżetowe finansowanie miejsc pracy zdziałałyby cuda. Ale tak nie jest. Nie jest, bo tani pieniądz pociąga za sobą cały szereg konsekwencji makroekonomicznych, z których większość nie jest bynajmniej wcale przyjemna dla gospodarki (inflacja, nierównowaga, deprecjacja kursu). Nie jest przyjemna pośrednio również dla rynku pracy. A efekty subsydiowania miejsc pracy, faktycznie zmniejszające pozapłacowe koszty w skali mikro, widzieć trzeba w szerszym kontekście. Subsydia powodują ubytek dochodów budżetu, a to oznacza albo większy dług publiczny, albo konieczność cięcia jakichś innych wydatków. To jest rachunek ciągniony.
Politycy stawiający znak równości między wyższym tempem wzrostu gospodarczego a wyższym zatrudnieniem idą na kosztowną łatwiznę. Dlaczego tak postępują, tłumaczyć chyba nie trzeba. Pozytywne następstwa niepopularnych wśród pracowników reform strukturalnych, uszczuplających zasób przywilejów socjalnych, dają o sobie znać w dłuższym horyzoncie czasowym. Na krótką metę, w perspektywie roku, dwóch lat, widoczne i szybkie efekty przynosi za to manipulowanie przy rynku pracy od strony popytowej, nie obciążone kosztami politycznymi znienawidzonymi przez ?reformatorów?.