Od niedawnego dołka WIG zwiększył swoją wartość o ponad 16%, WIG20 prawie o 27%, a kurs kontraktów na ten ostatni indeks ? o 32%. Tak duży wzrost dokonał się w perspektywie miesiąca. Z formalnego punktu widzenia 20-proc. zwyżkę należałoby zakwalifikować jako hossę, choć po okresie
tak długich i silnych spadków, byłaby to oczywiście przesada. Jednak na rynku i wśród komentatorów zachwytu raczej nie widać.
Niemal dokładnie miesiąc temu nasze indeksy notowały wartości najniższe od wielu lat. Wszyscy byli zgodni, że to jeszcze nie koniec spadków. Analitycy prześcigali się w wyznaczaniu kolejnych ?den?: dla WIG20 było to 870, 780, 580 i tylko patrzeć, a pojawiłyby się poziomy poniżej 500 punktów. Przestrzegano przed łapaniem dołków, wskazując na historię kilkunastomiesięcznych spadków oraz kursów spółek, które mogą być o wiele niższe, niż to sobie w danym momencie wyobrażamy. Rzeczywiście, takich przykładów nie brakowało, podobnie jak nie brakowało ciężko poszkodowanych przez bessę i nikt specjalnie się do łapania dołków nie kwapił.
Do pierwszych dni października rynek mieszał się przy niewielkiej zmienności kursów i wartości indeksów. Oczekiwano, że po zakończeniu tego marazmu nastąpi silny ruch. Większość przewidywała, że wyznaczy on nowe minima. Powszechny był pogląd, że ?bessa ma się dobrze?, choć zaczęły pojawiać się pierwsze opinie o jej zakończeniu ? nieliczne i nieśmiałe oraz łagodzone stwierdzeniem, że koniec bessy nie oznacza początku hossy.
Każdy wzrost miał być tylko korektą w głównym trendzie. Przebicie przez WIG20 poziomu 1100 punktów wydawało się zadaniem wręcz niewiarygodnym, ci zaś, którzy mówili o 1200 punktach, byli traktowani jak wizjonerzy. Rzeczywiście, powodów do wzrostu trudno było się doszukać zarówno w sytuacji technicznej rynku, jak i w jego otoczeniu makroekonomicznym.