Uparte zwiększanie zadłużania państwa (o którym piszemy dziś na str. 7) oznacza absorbcję z rynku pieniędzy, które są niezbędne do rozwoju firm prywatnych. Wobec atrakcyjnej oferty obligacji i bonów skarbowych, banki nie muszą wcale szarżować z akcją kredytową. Mówiąc po ludzku, bankowcy wcale nie muszą być zainteresowani udzielaniem w końcu przecież ryzykownych kredytów. Bardzo kuszącą perspektywą jest wszak pakowanie depozytów klientów w papiery skarbowe. Marża o wiele niższa niż w przypadku pożyczania pieniędzy, ale ryzyko nieporównywalnie niższe i sen spokojny. Ten sam mechanizm odnosi się do rynku kapitałowego. Ilość pieniędzy do zagospodarowania jest ograniczona. Państwo, sprzedając coraz więcej swoich papierów, bardzo poważnie utrudnia możliwość finansowania rozwoju firm prywatnych. Mówiąc wprost - Skarb Państwa jest konkurentem zbyt mocnym i nader uprzywilejowanym. Na dodatek, zalewanie rynku papierami skarbowymi na pewno nie pomoże (delikatnie mówiąc...) w obniżaniu rynkowych stóp procentowych.
Wypychanie z rynku emitentów prywatnych to, niestety, nie jedyny powód do niepokoju. Drugi to kwestia wypłacalności i płynności finansowej państwa w najbliższych latach. Wbrew optymizmowi wielu kolegów, uważam, iż blef z zadłużaniem się po uszy przez emitowanie ton obligacji i bonów skarbowych może mieć krótkie nogi. Polska to nie Stany. Polska jest - w najlepszym przypadku - jak Elektrim. Jeśli ktoś z naszych licznych wierzycieli się wreszcie obudzi i krzyknie "sprawdzam", okaże się, że nasza budżetowa talia jest nic nie warta. Nie wiem, gdzie znajduje się punkt krytyczny, którego przekroczenie może sprowokować panikę na rynku polskiego długu. To w równym stopniu kwestia matematyki, jak i psychologii. Na razie wiara w pewność naszych płatniczych zobowiązań jest bardzo wysoka. Ale jak daleko można na owej dobrej reputacji zajechać? Moim zdaniem, niebezpiecznie testujemy rynek. A z jego - czasami niezwykle gwałtownymi - wybrykami samodzielnie nie radziło sobie przecież żadne państwo. Zwiększanie zadłużenia oznacza zwiększanie naszej wrażliwości na zawirowania zewnętrzne. Jeśli zaś dochodzi już do paniki i nagłej - może nawet krańcowo nieuzasadnionej - zmiany opinii o sytuacji państwa jako płatnika, jest po prostu za późno. I ratunku trzeba szukać w zagranicznych instytucjach finansowych. Jeśli oczywiście mają one na to środki. Globalna recesja może istotnie zwiększyć popyt na ratunkowe kredyty. Kolejka dłużników szukających finansowania pomostowego może być długa. I co wtedy?
Warto więc chyba poważniej spojrzeć na prognozy długu publicznego. W najbliższych latach sama jego obsługa będzie nas kosztować 25-30 mld zł rocznie. Dług zaś ma sięgnąć astronomicznej kwoty 400 mld zł już w 2004 r. Następne pokolenie będzie musiało przeklinać ów garb tak samo, jak my długi z lat 70. Które notabene zaczniemy dopiero teraz na dobre spłacać. W kontekście tych liczb i obserwacji wydarzeń gospodarczo-politycznych ostatnich lat, spokoju, z jakim przechodzi się nad tymi statystykami i prognozami, po prostu nie rozumiem. Co więcej, uważam go za szkodliwy. Oznacza bowiem cichą zgodę na dalsze zwiększanie zadłużenia. Miliard tu, kilka miliardów tam, tu emisja, tam kilka nowych... A po nas choćby potop???
Łukasz Kwiecień
PARKIET