Demokracja sprawia, że na polu polityki monetarnej spotykają się dziś snujący swobodnie swe wizje Lepper z Gomułką. Takie czasy. Trudno mieć o to pretensje. To nie jest przecież niczyja wina.
Jeśli jest w tym coś denerwującego, to tylko jedna rzecz: ton ekumeniczny. Na tym etapie awantury o bank centralny jest on całkiem nie na miejscu. Kto nie wierzy, niech sobie posłucha Witolda Orłowskiego. Świeży doradca ekonomiczny prezydenta, w duchu swego pryncypała zresztą, pochyla się z troską nad konfliktem, przyznając szczątkowe racje każdej ze stron: ci błądzili, i tamci, czasem, też. Teraz jednak potrzebna jest zgoda w imię interesu kraju. Niech bank obniża stopy i osłabia złotego, a rząd niech uszanuje jego niezależność. I tak dalej.
Otóż, to nie jest tak. Naciski rządu na bank centralny przybrały taką formę, że tu nie ma miejsca na żaden ekumenizm. Ekonomista nie powinien mieć trudności ze zrozumieniem prostego faktu: rząd uzależnia przeprowadzenie programu sanacji finansów publicznych od redukcji stóp o 4-5 pkt., i to zrealizowanej w czasie nie przekraczającym trzech miesięcy oraz od interwencji na foreksie. Rozumiane wprost znaczy to tylko tyle: potrzebujemy szybko wzrostu, osłabienia złotego, spadku bezrobocia. Tylko w tych warunkach przeprowadzimy reformę rynku pracy i zaproponujemy systemowe zmiany w finansowaniu świadczeń socjalnych. Wzrost inflacji nas nie interesuje. Jeśli nie zredukujecie stóp, możemy się pakować i iść do domu. Bez tego nic nie zrobimy.
Trzeba by więc zapytać: czy ekumeniści, nawołujący do narodowej zgody w sprawie redukcji stóp procentowych, podzielają ten pogląd? Bo jeśli nie, jeśli przypadkiem zgadzają się, że reforma strony wydatkowej budżetu, w tym przede wszystkim trwałe zerwanie mechanizmów indeksacji, jest mniej związana z tempem wzrostu, a bardzo za to zależna od wysokości inflacji - to zdecydowanie powinni przemyśleć swój ekumenizm.
Jasne, że kiedy wszyscy wokół krzyczą coraz głośniej, coraz głupiej i coraz bardziej nerwowo pobrzękują szabelkami, człowiek rozsądny ma ochotę powiedzieć: panowie, dość, potrzeba trochę rozsądku. Ale to jest kiepski czas na subtelne roztrząsania. To nie jest czas na ekonomiczny ekumenizm. Politycy chcą zniszczyć jedną z podstawowych instytucji gospodarki rynkowej. Bank centralny bez reputacji będzie niczym. Na dodatek chcą to zrobić w imię źle rozumianego interesu gospodarki. Jeśli inflacja wzrośnie - reformy systemowe finansów publicznych pójdą w zapomnienie. Przecież nie odchodzi się od indeksacji, nie redukuje się świadczeń, kiedy inflacja rośnie. Politycy nigdy na to nie pójdą. Za rok, dwa czeka nas ponowna eksplozja wydatków i przestrzelenie średniookresowego celu inflacyjnego. Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć.