"Nierozsądne byłoby zakładanie odrębnej giełdy terminowej, która z całą pewnością niedługo potem zostałaby wchłonięta przez funkcjonującą dotychczas Giełdę Papierów Wartościowych" - pisał Wiesław Rozłucki, prezes GPW, we wstępie do "Przewodnika po WIG20 future" (wydanego przez Parkiet w 1998 r.). Wtedy trudno było przewidzieć, iż rynek terminowy - a właściwie jeden jego segmencik - kontrakty na WIG20 - rozwinie się tak znakomicie, podczas gdy obumierać zacznie rynek kasowy. Już teraz trzeba rozwiązać problem stosunkowo mało płynnej bazy i relatywnie płynnego rynku terminowego. Prowokowana niską płynnością możliwość manipulacyjnego ustawiania kursów na rynku akcji jest istotnym zagrożeniem dla normalnego funkcjonowania polskiego rynku derywatów. Bo, wbrew oczekiwaniom, sytuacja jest teraz taka, że to giełda kasowa mogłaby bardziej obawiać się przejęcia przez faktycznie funkcjonującą (choć w bardzo ograniczonym zakresie) giełdę terminową działającą także pod szyldem GPW.
Polski rynek terminowy to praktycznie wyłącznie spekulacja (w pozytywnym znaczeniu!). Nie słychać za bardzo o typowych transakcjach hedgingowych (zabezpieczających pozycje na rynku kasowym) czy arbitrażowych (czyli wykorzystywania chwilowej nieefektywności rynku kasowego lub terminowego i uzyskiwania dochodów - przez jednoczesne operacje na papierach i ich pochodnych - i to nawet bez ryzyka). I choć wiem o transakcjach arbitrażowych przeprowadzanych przez profesjonalnych traderów, to nie mam złudzeń, iż na naszym parkiecie dominuje spekulacja (podkreślam: jak najbardziej pożądana!!!). Ale trudno się temu dziwić. Wszak typ operacji zależy od profilu uczestników rynku. Można odnieść wrażenie, że naprawdę aktywni inwestorzy (choć bardziej odpowiedni wydaje się termin: indywidualni traderzy) przenieśli się z rynku kasowego na terminowy. Jednym słowem - ci naprawdę istotni zabrali zabawki i przenieśli się z jednej piaskownicy do drugiej. Rynek akcji jest coraz mniej płynny, co jednak - paradoksalnie - zwiększałoby spekulacyjną atrakcyjność takich papierów (przez możliwość stosunkowo łatwego huśtania ceną w kierunkach pożądanych przez grupy wzajemnej adoracji zwane kiedyś spółdzielniami). Zwiększałoby, gdyby nie fakt, iż same spółki okazywały się w ostatnich latach coraz mniej atrakcyjne. Inwestowanie w studnie bez dna nawet wielkim optymistom musiało się po prostu znudzić. Rynek kontraktów dał możliwość czerpania profitów z upadku gospodarki. Po prostu - im gorzej, tym lepiej. A poza tym jest o wiele bardziej sexy od siermiężnych akcji. A moda na giełdzie jest ważniejsza niż się wielu wydaje. Trend w końcu zobowiązuje...
Zadajmy sobie kilka pytań. Tak by sprowokować dyskusję. I wymyślić sposób wyjścia z kłopotów. Inwestorzy, wcześniej aktywni na rynku akcji (a nie na tyle zasobni, by skutecznie wojować na walnych spółek) przenieśli się na rynek terminowy. Płynność jest tu lepsza, dywersyfikacja - prosta (przez kontrakty na indeks - jeden instrument zamiast koszyka), a rolę lewara kredytowego zastępuje znacznie bardziej skuteczna dźwignia na futures. OK. Mamy więc stosunkowo płynny rynek terminowy przy rynku kasowym o ograniczonej płynności. Czy nie stwarza to zagrożenia manipulacji rynkiem kasowym w celu wpływania na koniunkturę na rynku terminowym? I jak przywrócić zainteresowanie rynkiem kasowym, nie tracąc inwestorów z rynku terminowego? Zwłaszcza jeśli to ten sam, stosunkowo szczupły kapitał...
Mali inwestorzy zapewniają przyzwoitą płynność, ale płynność owa jest przyzwoita tylko dla inwestorów indywidualnych. Wbrew nadziejom, nie pozwala na znaczne operacje inwestorów instytucjonalnych. Jak przełamać tę barierę?
Dobrze, że Giełda zdecydowała się na otwartą dyskusję o rynku terminowym. Ciesząc się z boomu na rynku kontraktów, pamiętajmy o jednym. Rynek terminowy i kasowy powinny rozwijać się równolegle. Bo się doskonale uzupełniają. I sprawiają, że rynek kapitałowy żyje. W polskich warunkach doszło do niebezpiecznego przechyłu, z którego muszą zdawać sobie sprawę nawet najbardziej zagorzali entuzjaści terminowej spekulacji (w tym niżej podpisany). Pamiętajmy także, że - poza wszystkim, o czym była mowa powyżej - naszym największym wspólnym problemem pozostaje płytkość rynku. Mierzonego zarówno od strony podażowej, jak i popytowej. Mało atrakcyjnych instrumentów i wiele spółek, których akcje - jak śmieje się znajomy spec - trzeba by wyceniać jak opcje (ze względu na ryzyko). I zatrważająco niskie zainteresowanie giełdą. To tylko z pozoru inna bajka.