Takie rzeczy nie ujdą uwadze żadnej stacji telewizyjnej ani żadnej gazety. I rzeczywiście – pojawiły się już setki, a może i tysiące komentarzy na temat tego, jakie to potyczki czekają nas niedługo. Swoją drogą, mapy sztabowe i kierunki przemarszu „armii” (czyli interwencji banków centralnych) mogłyby być dość ciekawe.
Najprościej rzecz ujmując, komentarze koncentrują się na tym, że banki centralne muszą interweniować, żeby wydobyć się z kryzysu poprzez zwiększenie atrakcyjności swojego eksportu. Jednocześnie interwencja taka mogłaby przez podrożenie importu rozniecić nieco inflację, co w wielu przypadkach jest jak najbardziej pożądane.
Ale jeśli się chwilę nad tym zastanowić, to działanie takie – mimo że pewnie zwiększy produkt krajowy brutto – sprawi, że większość obywateli danego kraju odczuje pogorszenie się sytuacji. Przecież z punktu widzenia wielu osób nic by się strasznego nie stało, gdyby kurs euro w stosunku do złotego obniżył się do – powiedzmy – parytetu. Proszę sobie wyobrazić, jak tanie byłyby wyjazdy zagraniczne!
Teoria ekonomii jednak mówi, że po pierwsze taki stan się nie utrzyma, gdy nie wspiera go realna sytuacja gospodarcza. A po drugie, że deflacja doprowadzi do deprecjacji kursu walutowego. Tylko czy rzeczywiście interwencje są panaceum na zło tego świata i wredny kryzys, który prześladuje nas już od trzech lat?
Większość obserwatorów ogólnie się zgadza, że kursy walut azjatyckich są niedowartościowane (a w konsekwencji, że dolar jest zbyt drogi). Inwestorzy sprzedają zatem dolary, żeby kupić aktywa w Indiach, Malezji, Indonezji czy Korei. I pewnie na tym dobrze wyjdą w tak zwanym długim okresie, choć na szybkie zyski liczyć nie sposób, ponieważ banki centralne za wszelką cenę próbują się temu przeciwstawić. Doszły do tego ostatnio bardzo popularne ograniczenia w swobodzie przepływu kapitału.