Rozkładane łóżka na ulicach i pierwsze wystawne salony. Zagraniczni doradcy z oczywistym przesłaniem i miejscowi zdobywcy „Dzikiego Zachodu”. Nieśmiały zagraniczny kapitał i rodzimy wielki zapał do pracy, tylko miejscami ustępujący smutnej rezygnacji z domieszką beznadziei. Prawdziwy społeczny tygiel. W takiej atmosferze rodziła się polska giełda. Też trochę bazarowa, z tłumem inwestorów na parkiecie, trochę siermiężna z pięcioma spółkami w notowaniach i sesjami co kilka dni. Ale też – jak reszta – bez specjalnych kompleksów wobec świata, z tymi samymi wielkimi ambicjami i równie dużym entuzjazmem.
Wczoraj pewien etap jej rozwoju dobiegł końca. Jest jakaś wymowna symbolika w tym, że GPW sama dołącza do grona firm giełdowych. I to po m.in. takich tuzach jak niedawno debiutujące PGE, PZU czy Tauron. Co jest w tym najważniejsze? Otóż to, że giełda jest tym, co się nam naprawdę udało. Co naprawdę funkcjonuje dobrze. Niby zwyczajnie, ale jest to w gruncie rzeczy nowa dla nas zwyczajność, której z mozołem się dorabialiśmy, ale od razu w najlepszym stylu, na światowym poziomie. Taka, o jakiej we wspomnianym na początku czasie można było tylko pomarzyć.
Możemy już sobie na to pozwolić, aby początki giełdy wspominać z rozrzewnieniem i by widzieć w nich mit założycielski polskiego rynku i polskiego kapitalizmu. Zwykle trzeba na taki dorobek pokoleń. W tym wypadku nie było tyle czasu. A mimo to się udało. Najlepszy dowód? Wtedy między naszą giełdą a innymi, znanymi głównie z filmów i książek, była przepaść – z oczywistych względów. Dziś nie ma między nimi zasadniczej różnicy. A jeśli jeszcze do poniedziałku była jedna taka różnica – to właśnie wczoraj znikła.
Debiut giełdy nie powinien być ważny tylko dla niej samej czy dla nas – wszystkich uczestników rynku kapitałowego, którzy razem z nią na jej sukces pracowali. To powinno być święto o znacznie szerszym wymiarze. Święto naszego prawdziwego sukcesu.