Tak samo myślą i postępują dilerzy rynku międzybankowego, którzy kierują się tylko rentownością, mając do wyboru bon skarbowy MF lub bon pieniężny NBP. Tegoroczne kryzysy w strefie euro, które dotknęły najpierw Grecję, a teraz Irlandię, pokazują, że w strefie euro tak nie jest. No, chyba że myślimy o Niemczech lub Francji.
Kilkanaście lat po ustanowieniu strefy euro widzimy, że owszem, istnieje jedna waluta, którą możemy wszędzie płacić. Jednak rentowność obligacji emitowanych przez poszczególne rządy różni się zdecydowanie. Mamy do wyboru zarówno pozbawione ryzyka obligacje niemieckie, jak i niczym nieróżniące się od obligacji high-yield obligacje rządowe Grecji, Irlandii czy też ostatnio Portugalii.
Na naszych oczach strefa euro przestała być unią gospodarczą, a stała się obszarem, gdzie można się posługiwać jedną walutą. Wymienialność zobowiązań części ministrów finansów strefy euro na bilety emitowane przez EBC została podważona.
Nie jest też w tym świetle dziwne, że większość zagranicznych właścicieli naszych banków zaczęła przekładać tę sytuację na nasz kraj. W zasadzie nie było możliwe wytłumaczenie właścicielom banków w strefie euro, że polski minister finansów i polski bank centralny żyją w symbiozie i istnieje pełna równoważność pomiędzy obligacjami Skarbu Państwa a bonami pieniężnymi NBP. Złotówka od ministra finansów jest dokładnie tyle samo warta co złotówka od prezesa NBP.
Czytam wiele wypowiedzi przedstawicieli banków inwestycyjnych, które zachęcają polski rząd do szybkiego wejścia do strefy euro. Według nich może być tylko lepiej. Nie mówią jednak, że myślą przede wszystkim o sobie. Wejście Polski do strefy euro oznaczać będzie pojawienie się kolejnych obligacji, których wiarygodnością będzie można grać. Zapewne zaraz po ogłoszeniu naszego parytetu, kiedy zniknie ryzyko kursowe złotego, pojawią się spekulacje na różnicy rentowności polskich i niemieckich lub francuskich obligacji. To na początek.