Crowdfunding udziałowy przebija się do świadomości inwestorów, drobnych inwestorów, emitentów szukających środków na rozwój swojego biznesu, a wreszcie także regulatorów. Rynek rozwija się na razie dynamicznie, korzysta z podniesienia limitu zbiórek do miliona euro, a także względnej jeszcze nieformalności. Wyzwaniem jest licencja maklerska, wyjście z inwestycji i kierunek przyszłych zmian. Dlatego zapytaliśmy ekspertów o wskazanie głównych przeszkód dla rozwoju tego nowoczesnego instrumentu finansowego, godnego dzisiejszej epoki, w której ekonomia współdzielenia dopiero rozwija swój potencjał.
Wąskie gardło licencji i drugiego obiegu
Zacznijmy od podstawowej znanej trudności. Gdy napisaliśmy o tym, że szefowie platform żyją w stresie, odezwały się nieformalne głosy z ich strony, że tak absolutnie nie jest, stan prawny jest jasny, a oni nie mają powodów do niepokoju.
Jednak jeśli chodzi o licencję maklerską, wciąż trudno się dopatrzyć kolejki petentów przed KNF. Platformy zapytane o to, dlaczego nie ubiegają się o licencję, odpowiadają, że nie potrzebują. Może chodzi o zasadę, że gentlemani o pieniądzach nie rozmawiają. Sam koszt ubiegania się jest faktycznie relatywnie niewysoki, łączna wartość opłat za licencję nie może przekroczyć 4,5 tys. euro, za to już prowadzenie domu maklerskiego łączy się z obowiązkiem posiadania kapitału zakładowego – i tu, jak informuje KNF, jeśli platforma crowdfundingowa chce prowadzić działalność, posiadając licencję na działalność maklerską, minimalny wymóg to równowartość 50 tys. euro, w czym mieści się czysta licencja na oferowanie instrumentów finansowych, przyjmowanie i przekazywanie zleceń. Chęć przechowywania środków, np. zbieranie ich na własny rachunek, podwyższa wymóg do 125 tys. euro. Dlatego platformy tak podkreślają dziś, że licencji nie potrzebują, i z takim entuzjazmem spotkał się pomysł platformy FoundedByMe, żeby poprosić Komisję o oficjalną zgodę na działalność – oczywiście w określonych granicach – bez licencji maklerskiej.
Zdaniem Ludwika Sobolewskiego, b. prezesa warszawskiej giełdy, ustawowa definicja oferowania (z której wynika obowiązek ubiegania się o licencję – red.) jest nadmiernie restrykcyjna. – Według polskiej definicji nawet działalność agencji zajmujących się PR czy relacjami inwestorskimi może niestety podpadać pod jej treść – zauważa ekspert. Tłumaczy, że regulator przystał na tak szeroki zakres definicji z powodu złych doświadczeń rynku kapitałowego, ale to rozwiązanie „wylało dziecko z kąpielą". Jego zdaniem zmiana takiego podejścia byłaby uzasadniona zwłaszcza w przypadku ofert pozagiełdowych, gdzie organom unijnym chodziło o ułatwienie w dostępie do kapitału publicznego przez małe firmy. – Zastrzegam, że nie mam na myśli radykalnego poluzowania, ale usunięcie pewnych niuansów obecnej regulacji – mówi Sobolewski.
Według eksperta konieczne jest też wprowadzenie dematerializacji akcji spółek niepublicznych. Skutki tej zmiany obejmą finansowanie pozagiełdowe w postaci ofert publicznych. – Jestem przekonany, że otworzy to drogę do opracowania sposobów dokonywania obrotu akcjami proponowanymi wcześniej w takich ofertach, czyli substytutu płynności – mówi Sobolewski. Taki krok podniesie atrakcyjność tego rodzaju finansowania na rynku pierwotnym, w konsekwencji więc zdynamizuje działalność platform.