Warszawa to czerwona wyspa na deweloperskiej mapie Polski. Liczba mieszkań w inwestycjach uruchamianych i tych, które uzyskały pozwolenie na budowę, jest o odpowiednio 19 i 31 proc. niższa niż średnia z wolnych od pandemii lat 2015–2020.
Galopada cen
Od ponad dwóch lat w stolicy obserwowana jest nierównowaga między popytem a podażą. Oferta lokali spadła do niespotykanego wcześniej poziomu. Gdyby firmy nagle przestały budować, cały zasób sprzedałyby w zaledwie 1,7 kwartału. Oferta spada, bo deweloperzy wprowadzają na rynek coraz mniej mieszkań. Wprowadzają coraz mniej, bo brakuje gruntów i przeciągają się procedury związane z pozwoleniami na budowę. To prowadzi do najszybszego w porównaniu z innymi aglomeracjami wzrostu cen mieszkań. To wzrost nie tylko nominalny – już od kilku lat zmniejsza się siła nabywcza, czyli ile mkw. lokalu można kupić za przeciętne wynagrodzenie. W 2017 r. było to 0,7 mkw., prognoza JLL na ten rok mówi, że będzie to poniżej 0,6 mkw. – to najsłabszy wynik w skali sześciu największych aglomeracji.
Mowa więc o spadku rzędu 15 proc. w ciagu czterech lat. Niewielkim pocieszeniem może być to, że w szczycie hossy w 2017 r. wskaźnik wynosił tylko 0,44 mkw. i o 42 proc. runął w ciągu zaledwie dwóch lat – tak mocno i szybko ceny oderwały się od wynagrodzeń pracujących w stolicy.
Dyrektor generalny PZFD Konrad Płochocki dodał, że zła sytuacja na rynku pierwotnym przekłada się negatywnie na rynek wtórny. W obliczu kurczącej się oferty deweloperów, wobec średniej ceny z 2015 r. do końca 2020 r. ceny nowych mieszkań urosły w stolicy o prawie 28 proc., a tych z drugiej ręki o 48 proc.
Według JLL i PZFD, wzrost cen mieszkań w Warszawie nie ma charakteru spekulacyjnego i wynika głównie z wysokiego popytu i problemów po stronie podaży: rosnących kosztów ziemi i wykonawstwa (projektowanie, materiały, budowa), a wkrótce swoje dołożą podwyżki cen prądu i gazu. Na razie nie zapowiada się, by stopy procentowe miały urosnąć w takim stopniu i tempie, by poważnie schłodzić popyt „inwestycyjny".