Reklama
Rozwiń

Strefa euro to błąd, z którym trzeba się pogodzić

Joshua Aizenman, ekonomista z Uniwersytetu Południowej Kalifornii

Aktualizacja: 11.02.2017 01:40 Publikacja: 07.07.2013 12:59

Strefa euro to błąd, z którym trzeba się pogodzić

Foto: Archiwum

Ogląda pan kryzys w strefie euro okiem bezstronnego obserwatora. Najwyższa pora, aby europejscy liderzy przyznali przed samymi sobą, że budowa unii walutowej była błędem?

Z ekonomicznego punktu widzenia unia walutowa była błędem. Nie przyniosła Europie niemal żadnych korzyści ponad te, które były wynikiem utworzenia UE. Szacunkowo około 90 proc. korzyści z integracji Europa zawdzięcza UE, a co najwyżej 10 proc. wspólnej walucie. Ale to właściwie nie powinno nikogo dziwić, bo unia walutowa od początku była projektem politycznym, a nie ekonomicznym. Stały za nią imperialne ambicje ojców założycieli. Z drugiej strony, w historii nie było chyba żadnej unii walutowej, której sukces był przesądzony w chwili jej tworzenia. Nie było tak nawet w przypadku USA. Także strefy euro też nie można spisywać na straty.

Dziś wydaje się to oczywiste, ale z tego, co pan mówi, wynika, że od początku było wiadomo, że unia walutowa nie jest ekonomicznie uzasadniona.

Dziś się o tym często zapomina, ale już w latach 90. większość amerykańskich ekonomistów była zdania, że strefa euro jest wątpliwym projektem. Już wtedy było widać, że mobilność siły roboczej w Europie jest zbyt mała, aby unia walutowa mogła dobrze działać. Zastrzeżenia budził też fakt, że nie miała jej towarzyszyć unia bankowa ani unia fiskalna. Teoria dość wyraźnie pokazywała – co widzieli nawet niektórzy ojcowie założyciele – że to się nie może udać. W tym świetle zaskoczeniem może być to, że strefa euro przetrwała aż dekadę bez większych problemów.

W świetle teorii Roberta Mundella, która mimo to legła u podstaw strefy euro, kraje eurolandu nie tworzyły optymalnego obszaru walutowego. A dziś sam Mundell upiera się, że jest to udany projekt. Jak to rozumieć?

Poglądy Mundella ewoluują, nie zawsze głosił on to samo co dziś. A ostatnio wypowiada się przychylnie już nie tylko o strefie euro, ale także o globalnym standardzie złota. Większość innych prominentnych ekonomistów, m.in. Paul Krugman, Maurice Obstfeld i Kenneth Rogoff, od początku kwestionowało ekonomiczny sens strefy euro. Z tym, że politycznych projektów nie powinni oceniać ekonomiści, tylko wyborcy, jeśli można mówić o europejskich wyborach.

Bycie zwolennikiem strefy euro i zarazem standardu złota wygląda na dość spójną postawę. Słyszałem już argument, że wspólna waluta teoretycznie jest dla Europy właśnie swego rodzaju standardem złota, bo zmusza kraje członkowskie do odpowiedzialnej polityki fiskalnej, powstrzymywania się od konkurencyjnych dewaluacji walut itd.

Nawet najlepsze regulacje tylko odwlekają potencjalne kryzysy, ale im nie zapobiegają

Znam ten argument, ale według mnie nie bierze on poprawki na to, że standard złota funkcjonował, zanim nastała epoka państwa dobrobytu. To ostatnie opiera się na umowie, że w zamian za relatywnie wysokie podatki rząd chroni mnie przed rozmaitymi problemami, np. przed upadkiem mojego banku. Kraj, który ma wobec swoich obywateli takie zobowiązania, nie może funkcjonować w warunkach standardu złota. Podaż złota nie zmienia się bowiem wraz z fundamentami gospodarki.

Skoro strefa euro to błędny projekt, to lepiej ją rozmontować czy jednak próbować wzmocnić, na przykład przez zbudowanie unii bankowej?

Gdybym w latach 90. mógł decydować o tym, czy strefa euro powinna powstać, byłbym przeciwny. Ale ze złymi małżeństwami bywa tak, że mogą przetrwać, jeśli leży to w obopólnym interesie. Takie małżeństwo może nie zamieni się w niebo, ale opcję tę i tak warto wybrać, jeśli rozstanie miałoby być prawdziwym piekłem. Wydaje się, że strefa euro jest właśnie w takiej sytuacji. Ekonomicznie i politycznie jej rozmontowanie byłoby kosztowne, może się więc okazać, że łatwiej popracować nad poprawą. Tym bardziej że leży to w interesie Niemiec, w związku z ich ogromną nadwyżką w systemie Target2 (paneuropejski system rozliczeń międzybankowych – red.), która zapewne przepadłaby wraz ze strefą euro. Sądzę, że determinacja Berlina, aby bronić unii walutowej, będzie lepiej widoczna po wrześniowych wyborach.

Czy ta naprawa wymaga głębszej integracji państw strefy euro? Ostatnio coraz częściej słyszę, że Europa musi wybierać między dalszą integracją a demokracją, bo społeczeństwa nie chcą pozbywać się resztek suwerenności. A jeśli okaże się konieczne, aby ratować unię walutową, to czy będzie to oznaczało wybór między euro a demokracją? Sytuacja jest naprawdę aż tak skomplikowana?

Na poziomie abstrakcji rzeczywiście istnieje pewne napięcie między integracją a demokracją. Ale w rzeczywistości ta pierwsza może przybierać wiele form. Nie ma żadnego powodu, aby Europa szła w ślady USA, które w toku dziejów zintegrowały się na wszystkich prawie płaszczyznach: walutowej, bankowej, fiskalnej, a wreszcie politycznej. Moim zdaniem najpilniejszym zadaniem jest uzupełnienie europejskiej unii walutowej o unię bankową, która jest bez wątpienia potrzebna. Nie sądzę zaś, żeby konieczna była głębsza integracja fiskalna, a to właśnie ona spotyka się ze szczególnie silnym oporem społeczeństw.

Podczas prelekcji w Warszawie mówił pan, że ograniczone rezerwy politycznego kapitału w Europie nie muszą zostać podzielone między stabilizację sektora finansowego a długoterminowe reformy strukturalne. Jakie reformy miał pan na myśli?

Wiele z tych strukturalnych wyzwań, np. natury demograficznej, strefa euro dzieli z innymi gospodarkami, np. USA czy Wielką Brytanią. To nie są nowe problemy, przewidywano je już lata temu. Oczywiście dziś bardziej dają się we znaki z powodu kryzysu. Sądzę jednak, że europejscy liderzy mimo to powinni na razie koncentrować się głównie na krótkoterminowych wyzwaniach, związanych z kłopotami sektora finansowego. Chodzi o budowę unii bankowej oraz zaostrzenie i lepszą koordynację regulacji finansowych. Bo kryzys finansowy może zniszczyć strefę euro w kilka chwil, podczas gdy problemy strukturalne tak szybko jej nie wykoleją.

Chce pan powiedzieć, że kraje strefy euro zrobiły błąd, biorąc się jednocześnie za uzdrawianie finansów publicznych i stabilizowanie sektora finansowego?

Według mnie lepiej by było, żeby zamiast próbować zasypać deficyty budżetowe w ciągu kilku lat, kraje strefy euro oświadczyły, że zabiorą się za to, gdy kryzys się skończy. Te deficyty w dużej mierze są bowiem wynikiem strukturalnych problemów, które istniały przed kryzysem. Oczywiście rządy musiałyby już dziś przedstawić wiarygodny plan strukturalnych reform, które zaczęłyby realizować za kilka lat. Dotyczy to także USA, gdzie – wbrew pozorom – nie było w ostatnich latach żadnych wydatków stymulacyjnych. Bo gdy rząd federalny zwiększał wydatki, aby pobudzić gospodarkę, jednocześnie ograniczały je władze stanowe. Wiele z nich ma bowiem w konstytucjach zapisy, które obligują je do korekty wydatków, jeśli spadają wpływy budżetowe. Dziś nawet Waszyngton usiłuje ograniczyć wydatki, według mnie przedwcześnie.

Ale USA pewnie mogą sobie pozwolić na odłożenie sanacji finansów publicznych na później, bo inwestorzy mają do Waszyngtonu spore zaufanie. Ale zadłużonym krajom eurolandu nie pozwoliliby chyba na zwłokę. Byłoby pewnie inaczej, gdyby za długi poszczególnych państw odpowiadała solidarnie cała strefa euro. Ale pan przekonuje, że integracja fiskalna nie jest potrzebna...

Bo nie jest. W USA integracja fiskalna zajęła około 150–200 lat, w Europie – nawet gdyby była na nią zgoda – też zajęłaby dekady. Zadłużone kraje muszą sobie radzić bez tego. Pierwszym krokiem jest unia bankowa, bo bez niej kraje te mogą się wykoleić, nawet jeśli inwestorzy będą przekonani, że prowadzą one właściwą politykę fiskalną. Oczywiście, stworzenie tej unii też wymaga pewnego funduszu, który w razie czego będzie mógł bankom pomóc, ale to zupełnie co innego niż tworzenie wspólnej polityki fiskalnej.

Dlaczego właściwie nie wystarczą lepsze regulacje sektora bankowego, aby na przykład instytucje finansowe z tych państw eurolandu, dla których stopy procentowe EBC są za niskie, nie udzielały nadmiernej ilości kredytów? Po co dodatkowo budować unię bankową?

Dlatego że nawet najlepsze regulacje tylko odwlekają potencjalne kryzysy, ale im nie zapobiegają, zwłaszcza gdy nie są stosowane na całym świecie, tylko w jednym regionie. Nawet doskonały nadzór, na przykład pełen monitoring pozycji zajmowanych przez systemowo ważne banki na rozmaitych rynkach, może zawieść, nie jest odporny na oszustwa z premedytacją itd. A skoro nie jesteśmy w stanie zmniejszyć prawdopodobieństwa kryzysów do zera, musi istnieć siatka bezpieczeństwa, która będzie mogła ograniczyć ich zasięg.

Zmieńmy temat. Rezerwa Federalna zaczęła już sygnalizować koniec ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE). Sądzi pan, że uda się jej gładko wygasić ten program?

Abstrahując od czynników politycznych, wydaje mi się, że Fed jest wystarczająco zdeterminowany, aby wygasić program QE. Oczywiście to będzie się musiało przełożyć na wyższą rentowność obligacji skarbowych. A to siłą rzeczy będzie oznaczało przecenę tych obligacji i straty instytucji finansowych. Zawirowania można próbować zmniejszyć, ale nie da się ich uniknąć. Na to nakładają się jednak czynniki polityczne, takie jak zmiana przewodniczącego Fedu z końcem stycznia 2014 r.

CV

Joshua Aizenman z Uniwersytetem Południowej Kalifornii związany jest od tego roku. Wcześniej wykładał m.in. na Uniwersytecie Kalifornijskim, Dartmouth Collage i Uniwersytecie Chicagowskim. Jest badaczem Amerykańskiego Biura Badań Ekonomicznych (NBER). Pełnił funkcje doradcze w MFW, Banku Światowym, Międzyamerykańskim Banku Rozwoju, Azjatyckim Banku Rozwoju i oddziale Rezerwy Federalnej w San Francisco.

Analizy rynkowe
Czy niemieckie wybory mogą zaszkodzić hossie we Frankfurcie?
Analizy rynkowe
Tydzień na rynkach: Trump nie przestaje szokować
Analizy rynkowe
Akcje producentów uzbrojenia na fali wznoszącej
Analizy rynkowe
Oby rajd na GPW nie okazał się już ostatnim akcentem na koniec cyklu...
Analizy rynkowe
WIG20 może przebić 2800 pkt
Analizy rynkowe
WIG20 - drzwi do 2900 pkt przymknięte