Lipiec upłynął nam w nudnej atmosferze, mimo że prezydent Trump nie zrezygnował z pogróżek kierowanych do partnerów handlowych USA. Jednak inwestorzy po burzliwej końcówce II kwartału mieli już dość wzdrygania się na każdą wzmiankę o wojnach handlowych, ale też trochę uodpornili się na retorykę Trumpa, która nie zawsze przekuwana jest w faktyczne działania.
Czy kolejne tygodnie mogą być inne? Pieniądz niepracujący przynosi straty i może to być ważny bodziec dla inwestorów instytucjonalnych.
Problem jest z motywem przewodnim. Założę się, że gdyby tylko było można, inwestorzy umieściliby temat sporu USA–Chiny w tej samej szufladzie, co bankructwo Grecji: jest to fajny zapychacz na krótką metę, ale w dłuższym horyzoncie przynosi tyle samo emocji, co obserwowanie schnącej farby.
Problem w tym, że nie ma innego tematu do zaczepienia. Za nami decyzje czterech czołowych banków centralnych, które mało co wniosły. Fed mógł wywiesić karteczkę, że zaprasza na wrzesień i podwyżkę; EBC powtórzyło, że ciekawsze będzie lato, ale za rok. Bank Anglii ogłosił oczekiwaną podwyżkę, ale przyszłą ścieżkę uzależnił od finalnego kształtu brexitu (miękki/twardy), do czego rynek nie ma wyrobionego zdania. Atrakcyjność decyzji Banku Japonii opierała się tylko o to, że rynek naiwnie oczekiwał jastrzębiego zwrotu, a dostał przyrzeczenie gołębiości co najmniej do października 2019 r.
Łączny wniosek jest taki, że jeśli kupować którąś z walut G4, to tylko dolara. I nawet nie chodzi o to, czy USD ma do dyskontowania potencjał gospodarki i polityki monetarnej (bo to już jest w cenie), ale po prostu jest mocny słabością innych. Reszta nie oferuje nic, co by zachęcało do ich nabywania. A jak dodamy do tego wojny handlowe, argumentacja jeszcze bardziej się wzmacnia. Niezależnie, jak zakończą się spory handlowe, na koniec USA będą importować mniej i eksportować więcej, co razem jest czynnikiem pozytywnym dla USD.