Tradycja zarabiania

Nadchodzi Wimbledon, co nad Tamizą rodzi emocje porównywalne z tymi, jakie powoduje ciąża księżnej Kate albo nawet zmiany podatkowe proponowane przez premiera Davida Camerona.

Publikacja: 21.06.2013 09:46

Wimbledon

Wimbledon

Foto: Archiwum

Nadchodzi Wimbledon, a z nim już 136-letnia opowieść o przywiązaniu Brytyjczyków do tradycji. O narodowym oczekiwaniu na sukcesy tenisowe. O deszczu, który przerywa mecze, ale nie do końca, bo nad kortem centralnym jest dach. O truskawkach (z Kentu) ze śmietaną i szampanie (z Szampanii). O corocznej kolejce po bilety, która doczekała się pierwszej w kronikach muzealnictwa wystawy monograficznej. O koncertach jazzowych do morszczuka z frytkami i szklaneczki Pimmsa. O tych wszystkich sprawach, które nad Wisłą wydają się nieco osobliwe, ale dla kogoś, kto bywa na turnieju wimbledońskim prawie dwadzieścia lat, wywołują niezmiennie chęć uczestnictwa.

Nie taję, zazdroszczę Brytyjczykom Wimbledonu. Tych dwóch letnich tygodni, gdy Londyn ma barwy zielono-purpurowe, gdy w pubach można oglądać mecze, gdy media żyją tym, jak spisuje się Andy Murray i albo go wynoszą na pomniki, albo opisują jego porażkę jako klęskę narodową. Tych emocji podlanych angielskim poczuciem humoru i dumą z odrobiny ekscentryzmu, jaki towarzyszy wydarzeniom przy Church Road, London, SW19. Tego, że mogą się tam zastanawiać, czy warto przenieść turniej o tydzień później, by na trawie, niby przeżytku, można było grać więcej turniejów po Wielkim Szlemie w Paryżu (decyzja już jest, od 2015 r. Wimbledon będzie zaczynał się na początku lipca).

Zazdroszczę zresztą więcej – tego, że w zestawie wydarzeń sportowych na Wyspach mają jeszcze kilka podobnych pozycji: regaty w Henley, wyścigi konne w Ascot, British Open w golfie. Wszystkie chronione przez pamięć historyczną, wszystkie transmitowane w telewizji publicznej, wszystkie zajmujące wiele godzin w pasmach największej oglądalności BBC1 i BBC2.

Tak naprawdę jednak zazdroszczę Brytyjczykom tego, że od 1877 r. mają turniej tenisowy i traktują go nie tylko jak skarb narodowy, ale także jako okazję do zrobienia dobrego interesu. W kwestiach wimbledońskich pieniędzy wystarczy wiedzieć, że odbijanie piłki na trawie w południowo-zachodnim Londynie od zawsze przynosiło dochody. Pierwszy finał obejrzało 200 osób, płacąc za ten przywilej szylinga. W 2012 r. turniej przyniósł 37,753 mln funtów szterlingów na czysto, co jest kolejnym rekordem, nie mam wątpliwości, że do poprawienia.

Zresztą działacze The All England Lawn Tennis Club robią wiele, by rekordy padały w przyszłości. Oficjalnie jest kryzys, więc uciekają do przodu – zwiększają pulę nagród, inwestują kolejne miliony w rozwój.

Po Wimbledonie trzeba niestety wrócić do Warszawy i wierzyć, że kiedyś i my nauczymy się cenić sportową tradycję i ona wtedy się odwdzięczy, całkiem wymiernie. Na razie jednak trzeba żyć tylko obietnicą, że na Stadionie Narodowym Jerzy Janowicz junior zagra z Rogerem Federerem. Obawiam się jednak, że bez 136 lat tradycji zarabiania, o zyski z tego meczu raczej będzie trudno.

[email protected]

Parkiet PLUS
Pierwsza fuzja na Catalyst nie tworzy zbyt wielu okazji
Materiał Partnera
Zasadność ekonomiczna i techniczna inwestycji samorządów w OZE
Parkiet PLUS
Wall Street – od euforii do technicznego wyprzedania
Parkiet PLUS
Polacy pozytywnie postrzegają stokenizowane płatności
Parkiet PLUS
Jan Strzelecki z PIE: Jesteśmy na początku "próby Trumpa"
Parkiet PLUS
Co z Ukrainą. Sobolewski z Pracodawcy RP: Samo zawieszenie broni nie wystarczy
Parkiet PLUS
Pokojowa bańka, czyli nadzieje i realia końca wojny o Ukrainę