Dlaczego PKB szczęścia nie daje

Rządy często mylą wąskie miary aktywności rynkowej z pojęciem dobrobytu, tracąc z oczu potrzeby społeczeństwa – ostrzega grupa prominentnych ekonomistów. Rychłej rewolucji w dziedzinie państwowej statystyki nie należy się jednak spodziewać

Publikacja: 26.09.2009 01:06

Prezydent Francji Nicolas Sarkozy (na dole) powierzył laureatowi Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii

Prezydent Francji Nicolas Sarkozy (na dole) powierzył laureatowi Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii Josephowi Stiglitzowi misję zbadania ograniczeń PKB jako miary dobrobytu. Wnioski z opracowanego przez zespół Stiglitza raportu zamierza propagować wśród urzędów statystycznych całego świata.

Foto: Bloomberg

Zaniepokojony spadającym zaufaniem społeczeństwa do oficjalnych danych statystycznych prezydent Francji Nicolas Sarkozy powołał w lutym 2008 r. Komisję ds. Pomiaru Kondycji Gospodarki oraz Postępu Społecznego (CMEPSP). Jej zadaniem było zbadanie defektów produktu krajowego brutto jako najważniejszego wskaźnika dobrobytu i zasugerowanie alternatyw.

Rangę tego zagadnienia dobrze oddaje jedno ze zdań otwierających opublikowany niedawno raport wieńczący prace tego gremium: „To, co decydujemy się mierzyć, wpływa na to, co robimy. Jeśli nasze pomiary są felerne, nasze decyzje także będą zaburzone”. Można więc powiedzieć, że są to rozważania na temat celów polityki gospodarczej. O głębi i złożoności problemu mówi też wiele sam skład komisji. Wśród 25 jej członków znalazło się pięciu laureatów ekonomicznej Nagrody Nobla, w tym przewodniczący pracom były główny ekonomista Banku Światowego Joseph Stiglitz oraz ekonomista i filozof Amartya Sen.

[srodtytul]Nic nowego pod słońcem?[/srodtytul]

Krytykę PKB ekonomiści uprawiają nie od dziś. Dość powiedzieć, że jedna z najpopularniejszych alternatywnych miar – Wskaźnik Rozwoju Społecznego (Human Development Index – HDI), który oprócz dochodu per capita uwzględnia również kilka miar upowszechnienia edukacji oraz oczekiwaną długość życia – wyliczana jest przez ONZ-owską agendę ds. rozwoju UNDP od 1993 r. Od kilku lat dostępny jest też Indeks Szczęśliwej Planety (Happy Planet Index), traktowany jednak raczej w kategoriach nowinki. Inną ciekawostką jest to, że Bhutan od lat 70. ubiegłego wieku do oceny dobrobytu społeczeństwa wykorzystuje wskaźnik o krotochwilnej nazwie Szczęście Krajowe Brutto.

Mimo to raport CMEPSP jest czymś bezprecedensowym. Po raz pierwszy nad problemem „obsesji” na punkcie PKB pochyliło się grono tak wybitnych ekonomistów. I to na dodatek pod auspicjami prezydenta jednej z największych gospodarek świata. Ich wnioski – nawet jeśli nie są niczym nowym – po raz pierwszy mają realną szansę wpłynąć na praktyki urzędów statystycznych. Sarkozy już zapowiedział, że francuska „maszyneria statystyczna” zostanie dostosowana do rekomendacji komisji. Zamierza też nakłonić do pójścia w te ślady inne państwa europejskie.

[srodtytul]Gospodarka to nie tylko rynek[/srodtytul]

Ograniczenia PKB jako wskaźnika gospodarczego podzielić można na dwie kategorie, choć granica nie zawsze jest ostra. Do pierwszej należą zarzuty, że choć miernik ten koncentruje się na tym, co z perspektywy ekonomistów jest najważniejsze, to jednak nie mierzy tego precyzyjnie. Do drugiej zaliczają się dalej idące argumenty, że PKB jest całkowicie chybioną koncepcją i nie oddaje tego, co ważne dla dobrobytu człowieka. Jego powiększanie nie powinno więc być dla rządów celem samym w sobie.

Wiele spośród mankamentów pierwszego typu wynika bezpośrednio z definicji PKB jako zagregowanej rynkowej wartości dóbr i usług finalnych wytworzonych na terenie danego kraju. Pominąwszy fakt, że rozróżnienie na dobra finalne i pośrednie nie zawsze jest ostre, siłą rzeczy wskaźnik ten nie obejmuje produkcji, która nie przechodzi przez rynek. Dotyczy to nie tylko szarej strefy, lecz także wielu obszarów legalnej działalności. Przykładowo w dwóch krajach różniących się tylko odsetkiem osób mieszkających w wynajmowanych mieszkaniach PKB byłyby różne, choć przecież poziom życia byłby identyczny.

Ponieważ przyjmuje się, że poziom dochodu narodowego nie powinien zależeć od instytucjonalnych uwarunkowań, urzędy statystyczne obchodzą ten problem – zakładają po prostu, że właściciele domów płacą sobie sami za wynajem. Ta oraz inne imputacje w wielu państwach odpowiadają za około 20–30 proc. PKB, co zdecydowanie obniża precyzję pomiaru. A przecież wiele analogicznych problemów całkowicie się pomiarom wymyka. I tak im większa część społeczeństwa rezygnuje z prac domowych na rzecz restauracji, sprzątaczek i niań, tym wyższe PKB. W efekcie wskaźnik zawyża standard życia materialnego w państwach wysoko rozwiniętych w porównaniu z mniej skomercjalizowanymi krajami rozwijającymi się.

Istnieje też cała gama dóbr, które wprawdzie przechodzą przez rynek i mają ceny, ale nie są one adekwatne. – Gdy w danej gospodarce powstaje gigantyczna bańka, taka, jaka pękła właśnie w USA i Wielkiej Brytanii, ceny niektórych aktywów – w tym przypadku domów i papierów wartościowych – odrywają się od rzeczywistości, wytwarzając iluzję gospodarczego sukcesu – zauważył w jednym z wystąpień Stiglitz.

Najczęściej jednak podaje się w tym kontekście przykład dóbr, w których cenie nie są uwzględnione negatywne efekty zewnętrzne (np. szkody środowiskowe, hałas) powstające przy ich produkcji lub konsumpcji. To wiąże się bezpośrednio z problemem tzw. antydóbr, które podbijają PKB, choć nie są przez społeczeństwo pożądane. Dotyczy to np. korków drogowych, które zwiększają popyt na paliwo, czy wysokiej przestępczości, która podnosi nakłady na policję i więziennictwo.

[srodtytul]Kłopotliwe zmiany jakości[/srodtytul]

Wiele dóbr i usług w ogóle nie ma rynkowej ceny. Autorzy raportu zwracają uwagę przede wszystkim na usługi świadczone przez państwo, takie jak edukacja i służba zdrowia. Przyjęta praktyka wyceniania tego typu nienamacalnej produkcji na podstawie przekazanych w nią nakładów ma tę wadę, że trudny do uchwycenia jest wzrost jakości tych usług.

W czasie gdy PKB upowszechniał się jako miara zamożności społeczeństwa (opracowano ją w latach 30. XX wieku), komplikacja ta nie była zanadto uciążliwa. Od tego czasu znacząco jednak wzrósł udział państwa w gospodarce: o ile 60 lat temu rząd Francji odpowiadał za 27,6 proc. PKB, a rząd USA za 21,4 proc. PKB, dziś udziały te wynoszą odpowiednio 52,7 i 38,6 proc. Nie dziwi więc, że to Francja idzie w awangardzie zmian.

Zmiany jakościowe stanowią jednak bolączkę nie tylko w odniesieniu do sektora publicznego. – Obecnie w wielu krajach i sektorach wzrost produkcji oznacza raczej poprawę jakości dóbr, a nie ich ilości – wskazuje zespół Stiglitza. Jest to oczywiste w przypadku branż zaawansowanych technologicznie, ale dotyczy nawet handlu: większa liczba sklepów czy większy wybór towarów poprawiają standard życia, ale wszystkich tego typu zmian nie sposób włączyć do PKB. Zaniżając znaczenie poprawy jakości dóbr i usług, automatycznie zawyżamy inflację, co z kolei ujemnie wpływa na ocenę realnej konsumpcji.

Trudność ta nasila się wraz z zachodzącymi w gospodarce przemianami strukturalnymi: wzrostem znaczenia usług i złożonych technologicznie produktów. Z tej samej przyczyny wagi nabrała nieuwzględniana w PKB deprecjacja dóbr kapitałowych. Współczesne dobra tego typu – np. komputery i oprogramowanie do nich – mają mniejszą trwałość niż dawne fabryki. Tymczasem im większa część dochodów przeznaczana jest na utrzymanie (odnowienie) dóbr kapitałowych, w tym mniejszym stopniu wzrost PKB przekłada się na wzrost konsumpcji.

[srodtytul]Trudności da się obejść[/srodtytul]

Na powyższych kwestiach pierwsza grupa mankamentów PKB bynajmniej się nie wyczerpuje. Ich wspólną cechą jest to, że mniej lub bardziej precyzyjnie daje się je ominąć dzięki postępom w dziedzinie statystyki, a często nawet za pomocą już istniejących wskaźników. Przykładowo CMEPSP rekomenduje stosowanie produktu narodowego netto (PNN), który uwzględnia deprecjację dóbr kapitałowych oraz przepływów kapitału przez granicę, czy też realnego dochodu gospodarstw domowych. Który bierze poprawkę na podatki, płacone bankom odsetki od kredytów czy też transfery socjalne i usługi świadczone przez sektor publiczny.

Obie te miary lepiej niż PKB per capita odzwierciedlają standard życia materialnego w danym społeczeństwie. Komisja Stiglitza zaleca też, aby dane o konsumpcji i dochodach gospodarstw domowych rozpatrywać łącznie z danymi o ich majątku oraz aby zbierać dane na temat wykorzystania czasu przez obywateli, co pozwoli na ocenę nakładów pracy niezawodowej.

[srodtytul]Dużo zarobić, niewiele robiąc[/srodtytul]

Sprawy zdecydowanie się komplikują, gdy podważymy samą koncepcję kierowania się w polityce gospodarczej „materialną infrastrukturą” życia. – Myślenie, że sukces w tej sferze oznacza sukces gospodarki i społeczeństwa, określam jako fetyszyzm PKB. Nie należy mylić tego wskaźnika z miarą dobrobytu – wskazuje Stiglitz.

Takie wątpliwości ekonomiści mają co najmniej od 1974 r., gdy ekonomista Richard Easterlin zauważył, że powyżej granicy ubóstwa zamożność społeczeństwa nie przekłada się już w bezpośredni sposób na poziom jego satysfakcji z życia.

Przede wszystkim większość ludzi przywiązuje dużą wagę do czasu wolnego, co jednak w standardowych miarach rozwoju gospodarczego nie znajduje odzwierciedlenia. Tymczasem różnice w średniej liczbie godzin pracy między krajami są znaczne. Weźmy przykład Korei Południowej i Czech: poziom PKB per capita jest w tych krajach zbliżony, ale aby go wypracować, statystyczny Koreańczyk pracuje rocznie (według OECD) ponad 2300 godzin, podczas gdy Czech niespełna 2000. Autorzy raportu porównują ze sobą USA i Francję, gdzie na pracę zawodową poświęca się odpowiednio 1792 i 1540 godzin rocznie. Gdyby uwzględnić ten fakt (oraz wspomnianą wcześniej pracę wykonywaną w domu), francuski PKB per capita wynosiłby 87 proc. amerykańskiego, podczas gdy według standardowych miar jest to 79 proc.

[srodtytul]Grząski grunt szczęścia[/srodtytul]

Oprócz wolnego czasu niebagatelne znaczenie dla jakości życia ma stan zdrowia czy poziom wykształcenia, uwzględnione we wspomnianym już wskaźniku HDI. Już te dwa czynniki wystarczą, aby dramatycznie zmienić uszeregowanie krajów na drabinie dobrobytu (patrz: tabela). Idąc dalej tym tropem, łatwo jednak zejść na grząski grunt „ekonomii szczęścia”.

Ekonomiści z tego nurtu argumentują, że bardziej interesujące jest porównywanie krajów pod względem deklarowanej przez ich mieszkańców satysfakcji z życia niż pod kątem PKB. Problem w tym, że tego typu badania opierają się zwykle na sondażach, które nie są zbyt przekonujące – choćby dlatego, że termin „szczęście” trudno zaliczyć do dobrze zdefiniowanych. Aby uniknąć tego rodzaju dywagacji, zespół Stiglitza proponuje, aby wyróżnić kilka czynników, które jednoznacznie skorelowane są z satysfakcją z życia. Oprócz już wymienionych należałoby uwzględnić m.in. jakość środowiska, jakość rządów, poziom kapitału społecznego (czyli m.in. poziom zaufania do innych ludzi oraz siłę więzi społecznych), swobody polityczne itp. Rządy prowadziłyby więc politykę na podstawie obiektywnych kryteriów, a zadowolenie społeczeństwa byłoby poniekąd skutkiem ubocznym.

Ta droga też ma jednak swoje ograniczenia. Niematerialnych aspektów ważących na jakości życia jest znacznie więcej. Badania regularnie wykazują, że szczęśliwych ludzi charakteryzuje m.in. udane życie seksualne, niebagatelne znaczenie ma też klimat. Rządy nie mogą tych parametrów kontrolować, nie mówiąc nawet o tym, czy ktokolwiek by sobie tego życzył.

[srodtytul]Czego pragnie Sarkozy?[/srodtytul]

Komisja Stiglitza jest oczywiście świadoma trudności, jakie wiążą się z pomiarem dobrobytu, jest więc w swoich wnioskach dość ostrożna. Podkreśla przede wszystkim, że nie uda się skonstruować jednej miary dobrobytu. Ekonomiści i politycy będą więc skazani na kierowanie się szeroką paletą wskaźników i będą musieli zrozumieć znaczenie każdego z nich. To jednak stoi w sprzeczności z innym spostrzeżeniem komisji. Niektórzy członkowie zespołu Stiglitza są przekonani, że „fetyszyzacja” PKB przyczyniła się do kryzysu: politycy, dążąc do maksymalizacji PKB, stracili z oczu inne wskaźniki (np. zadłużenie w USA), dzięki którym można było poznać, że wzrost gospodarczy był niestabilny. Otóż w stwierdzeniu tym komisja mimochodem przyznaje, że już teraz liczba barometrów kondycji gospodarki jest zbyt duża i rządy sobie z nią nie radzą. Wprowadzenie większej liczby miar problemu ich krótkowzroczności raczej nie rozwiąże.

Raport CMEPSP może niewątpliwie przypomnieć politykom, że PKB nie jest miarą dobrobytu, a jego wzrost celem samym w sobie. Nie wolno jednak zapominać, że możliwość zrobienia z danego wskaźnika złego użytku nie jest jego wewnętrzną wadą, a tym bardziej powodem do jego odrzucenia. Zwłaszcza że niezależnie od tego, jak prymitywną i nieprecyzyjną miarą jest PKB, ma on jedną zasadniczą zaletę: pozbawiony jest wartościowania. Tego waloru brakuje wielu propozycjom alternatywnym. I tak komisja Stiglitza sugeruje, że mierząc wzrost gospodarczy, należy brać poprawkę na negatywne skutki dla środowiska, które mogą być skutkiem ubocznym tego procesu – pozwoliłoby to ocenić koszty wzrostu gospodarczego oraz możliwość jego podtrzymania na dłuższą metę. W większości wypadków zalecenie to jest niewątpliwie słuszne.

Nie dotyczy jednak, jak chcieliby ekolodzy, np. emisji gazów cieplarnianych. Teoria o wpływie człowieka na zmiany klimatyczne, choć może być słuszna, wciąż jest tylko hipotezą – przyjęcie jej w pomiarach bogactwa narodów byłoby równoznaczne z poddaniem się dominującej ideologii. Podobnie jest z propozycją, aby oprócz samego poziomu PKB per capita brać pod uwagę rozkład dochodów w społeczeństwie. Dopóki bowiem wzrost nierówności społecznych nie oznacza, że większość mieszkańców danego kraju żyje w ubóstwie (a w krajach Zachodu tak nie jest), to założenie, że państwo powinno z tym zjawiskiem walczyć, jest zajęciem stanowiska w pewnym sporze. Tymczasem aby posługiwać się PKB, nie trzeba przyjmować żadnej konkretnej teorii na temat roli państwa w gospodarce.

I choć komisji Stiglitza nie posądzam o stronniczość (nawet jeśli on sam nie kryje politycznych sympatii), intencje Sarkozy’ego są zupełnie przejrzyste. – Za kultem liczb, za wszystkimi tymi statystycznymi strukturami kryje się kult nieomylnego rynku. Kryzys nie tylko pozwala nam pomyśleć o innych modelach, ale wręcz nas do tego obliguje – powiedział niedawno. Dopóki pamięć o kryzysie jest świeża, antyrynkowa retoryka pada na podatny grunt i pomoże zapewne w popularyzacji tez raportu. Ale na dłuższą metę wielu ekonomistów może zrazić, ze szkodą dla wielu wartościowych koncepcji w nim zawartych.

Komentarze
Pewne prawidłowości
Materiał Partnera
Zasadność ekonomiczna i techniczna inwestycji samorządów w OZE
Komentarze
Wyższy cel?
Komentarze
Ulica panikuje
Komentarze
Wojna celna a decyzje banków
Komentarze
Trump nie blefował
Komentarze
Obligacje kapitałowe