Porównując ze sobą kolejne wersje tegorocznej ustawy budżetowej, można dojść do smutnego wniosku: nie jest, kurczę, dobrze. Im dłużej bowiem trwa nieustające grzebanie przy budżecie ? tym gorsze są tego skutki. Aż strach pomyśleć, co też zobaczylibyśmy wpisane przez rząd do budżetu, gdyby dało się nad nim pracować do czerwca, że już nie wspomnimy o październiku, bo to by była chyba jednak pewna przesada, której co wrażliwsi mogliby nie znieść.
Na szczęście, ostatnia autopoprawka zamyka sekwencję kolejnych autopogorszeń definitywnie. To znaczy ? nie cieszmy się przedwcześnie ? zamyka ją formalnie. Po ostatnim autopogorszeniu nic już rząd poprawić nie może, a i parlamentarzyści ? tak naprawdę niewiele, pomimo kilkuset zgłoszonych poprawek. Realne życie ? i owszem ? zapewne wniesie do budżetu swój wkład, ale to już będzie całkiem inna historia. Oceniając budżet, musimy się więc trzymać ostatecznej wersji ustawy.I pomyśleć, że jeszcze w lipcu na papierze wszystko wyglądało całkiem znośnie. Co miało rosnąć ? rosło; co spadać ? spadało. Pięknie było, jak w bajce. A później rząd zaczął się powolutku, ale regularnie zbliżać do nieprzyjemnej rzeczywistości. Ku pamięci przypomnijmy tylko, że jeszcze w lipcowej wersji projektu wynik budżetu państwa miał się zamknąć deficytem w wysokości 11 mld zł. Kto w to wierzył, niech teraz płacze, bo mamy po autopoprawce ostatecznie 20,5 mld zł.Nie wchodząc w historyczne detale ? miało być zaciśnięcie fiskalne, które powinno otworzyć drogę dla szybkiej i głębokiej redukcji stóp procentowych, co musiało poprawić wreszcie duszące gospodarkę policy mix. A co mamy? Mamy następującą sekwencję deficytów ekonomicznych: 3,2% PKB w roku 1998; 2,7% w 1999; dokładnie tyle samo w roku 2000; i około 2,5 w tym roku, jak dobrze pójdzie z ZUS, bo gdyby poszło tak kiepsko, jak w ubiegłym roku, to deficyt wzrośnie do 2,8% PKB (z uwzględnieniem transferów z Unii Europejskiej). Rząd upiera się, co prawda, przy 1,8% po swojej autopoprawce, ale tak samo upierał się wcześniej przy 2% na rok ubiegły. Słowem ? od 4 lat nie ma w Polsce istotnej poprawy w zakresie równoważenia finansów publicznych. Gdyby Rada Polityki Pieniężnej nie wzięła na siebie tłumienia krajowego popytu, byłoby już, proszę państwa, zdecydowanie po herbacie. Krzysztof Rybiński, który w połowie ubiegłego roku widział kryzys ante portas, miałby, jak zwykle, rację. A że jej tym razem nie miał, to przecież nie jego wina. Mógł mieć.Kłopot na tym polega, że minister finansów widzi zacieśnienie fiskalne, którego my ślepi krótkowidze, nie widzimy. Powinniśmy tylko mierzyć restrykcyjność polityki fiskalnej ministerialną skalą redukcji deficytu ekonomicznego. A ta polega na tym, że im wyższy jest deficyt w poprzednim roku, tym większy może być deficyt w roku następnym, bo liczy się różnica między deficytami. Artysta kabaretowy mógłby podobną wykładnię rozwinąć w następujący sposób: deficyt napuchnięty do 5% PKB i następnie zbity do 4,1% PKB w roku 2001 dałby nam zapowiadaną przez rząd poważną skalę zacieśnienia fiskalnego, wyrażaną wielkością 0,9% PKB, tak najwyraźniej ważną, że aż wymienioną z dumą w uzasadnieniu do autopoprawki budżetowej.Ktoś powie, że to żarty. Nie będę się upierał. Nie jest natomiast wcale żartem, że po autopoprawce zwiększającej deficyt ekonomiczny rząd poważnie liczy na 500 pkt. bazowych redukcji stóp proc. w tym roku, czyli więcej niż przed autopoprawką. Czegoś takiego, to nawet najmniej przytomny analityk zaoceaniczny nie bierze serio pod uwagę (średnioroczna stopa operacji otwartego rynku obliczona na ok. 16,4% musi przecież oznaczać spadek na koniec roku w okolice 14% z obecnych ponad 19%).Ten budżet pozostaje w wątłej relacji z ekonomiczną rzeczywistością. Rynki finansowe powoli zaczną zdawać sobie z tego sprawę, kiedy problemy ze wzrostem i finansowaniem budżetu stłumią euforię związaną z poprawą wyniku na rachunku obrotów bieżących, będącą głównie skutkiem aprecjacji złotego. Redukcja stóp procentowych będzie w tej sytuacji naprawdę trudnym momentem dla polskiej gospodarki, bo łączyć się będzie z ryzykiem restauracji makroekonomicznej nierównowagi.
Janusz JankowiakGŁÓWNY EKONOMISTA BRE BANKU