Od wielu miesięcy inwestorzy z dużą uwagą przyglądają się amerykańskim danym o sytuacji na wtórnym rynku nieruchomości. To od niej w dużym stopniu zależy zamożność Amerykanów i w efekcie skłonność do wydawania pieniędzy. Mechanizm przez ostatnie miesiące był prosty - spadająca sprzedaż domów oznaczała ograniczony popyt na nie, a to zaś wywierało presję na spadek cen. O ile jednak sprzedaż malała w zastraszającym tempie, to ceny szły w dół dość umiarkowanie. W lutym sytuacja odwróciła się. Sprzedający zaczęli akceptować niższe ceny, a to zwiększyło sprzedaż. Zniżka cen w skali roku wyniosła 8,2 proc, co było najgorszym wynikiem od początku zbierania takich danych w 1968 r. Same ceny spadły do najniższego poziomu od blisko 4 lat. Trudno się z tego cieszyć, tym bardziej że zapasy niesprzedanych domów są wciąż bardzo duże. Przy obecnym tempie sprzedaży potrzeba 9,6 miesiąca, by je upłynnić.
Inwestorzy mieli zatem w poniedziałek możliwość dwojako zinterpretować te dane - skupić się na wyższej od oczekiwanej sprzedaży lub przestraszyć się spadających cen. Wybrali to pierwsze i nastroje na parkiecie poprawiły się. Jednak wyciąganie optymistycznych wniosków z tej reakcji może być przedwczesne. Po pierwsze trudno mówić o stałej tendencji w zakresie interpretowania napływających informacji - nie we wszystkich przypadkach inwestorzy zwracają uwagę tylko na pozytywne aspekty. Po drugie, wczoraj pojawiły się też inne powody do zadowolenia z 5-krotnym podniesieniem przez JP Morgan ceny zakupu akcji Bear Stearns na czele. Poprawa atmosfery wokół akcji wywołała jednak umocnienie dolara, co niekorzystnie działa na rynek towarów, przez pryzmat którego inwestorzy patrzą na atrakcyjność rynków wschodzących. Jednocześnie znacznie podniosła się rentowność 10-letnich obligacji. To przy stale pogarszających się perspektywach zysków amerykańskich firm w I połowie tego roku dodatkowo zmniejsza atrakcyjność akcji.
Parkiet