Powiało optymizmem w ubiegłym tygodniu na warszawskim parkiecie. Gdyby nie piątkowa sesja, kończąca krótszy niż zwykle tydzień giełdowy, bylibyśmy świadkami całotygodniowego wzrostu indeksu WIG20. Balast w postaci wygasających kontraktów terminowych na indeks największych spółek przestał już ciążyć rynkowi. Wprawdzie wzrostom tradycyjnie przeszkadzały słabe dane o stanie amerykańskiej gospodarki, jednak tym razem nawet i one nie były w stanie zniechęcić inwestorów do odważniejszych zakupów.

Skąd ten zaskakujący optymizm? Wygląda na to, że mamy do czynienia z procesem window dressing ("strojeniem witryn"). W ubiegłym tygodniu duże wzrosty odnotowały spółki blue chips. Wiadomo, jaką wagę mają największe spółki w portfelach instytucji finansowych. Koniec pierwszego kwartału sprzyja temu, by zarządzający w funduszach inwestycyjnych poprawili nastroje swoim klientom, zacierając złe wrażenie ostatnich miesięcy.

Problem w tym, że ostatnie wzrosty nie zmieniły jednak zasadniczo obrazu rynku. W dalszym ciągu indeks WIG20 porusza się w trendzie bocznym, a poziom 3000 punktów odstrasza skutecznie kupujących. Teoretycznie jest około dziesięcioprocentowy potencjał wzrostowy. Niestety, teoria nijak się ma do praktyki, a ta nakazuje zachować ostrożność. Ostatnia fala wzrostowa odbyła się przy skromnych obrotach, a szerokość rynku pozostawia również wiele do życzenia. Popyt skupił się głównie na mocno w ostatnich miesiącach przecenionych akcjach banków i spółkach surowcowych (przede wszystkim na KGHM).

Wygląda na to, że w dalszym ciągu nie ma dopływu świeżego kapitału na nasz rynek, dlatego też utrzymująca się mała płynność sprzyja dużym wahaniom cen. I to jest jedyna niemal pewna rzecz - wysoka zmienność. Prognozowanie, czy indeksy urosną, czy spadną w kolejnych tygodniach właściwie nie ma sensu. Rynek jest na tyle wyprzedany, że aż prosi się o odbicie. Ochota do wzrostu jest duża, kłopot w tym, że jesteśmy zapatrzeni w Stany Zjednoczone, a tam nawet Fed nie wie, co będzie dalej.

BM DnB Nord