Giełda w Hongkongu zadziwiająco szybko wyczuła to, że w Pekinie zmieni się polityka. Hang Seng, jej główny indeks, zyskał już ponad 30 proc. od dołka z końcówki października. W górę w tym czasie szły zarówno akcje spółek technologicznych, konsumenckich, jak i operatorów kasyn. Analitycy Morgan Stanley podnieśli rekomendację dla chińskich akcji do „przeważaj”. W sposób „byczy” zaczęli też je postrzegać m.in. analitycy Citigroup. Sygnałem do tego zadziwiającego odbicia była jedna, anonimowa notka na portalu społecznościowym WeChat – rzekomy przeciek mówiący, że decydenci z Komunistycznej Partii Chin nakazali wirusologom przygotować plan stopniowego luzowania restrykcji pandemicznych. Inwestorzy głęboko uwierzyli w tę narrację, choć w następnych dniach napływały z Państwa Środka statystyki mówiące o kolejnych rekordach zakażeń na Covid-19 i doniesienia o kolejnych lockdownach, które objęły m.in. część dzielnic Pekinu. Luzowanie restrykcji wydawało się mrzonką. Aż do tragicznych wydarzeń z 24 listopada.
Doszło wtedy do pożaru jednego z bloków mieszkalnych w Urumqi, stolicy regionu autonomicznego Xinjang. W pożarze zginęła dziesięcioosobowa rodzina objęta kwarantanną covidową. Szybko pojawiły się pogłoski, że nie mogła ona uciec z płonącego mieszkania, bo drzwi miała zamknięte od zewnątrz na kłódkę a straż pożarna miała problem z wjazdem na osiedle objęte lockdownem. Doszło więc do masowych protestów i zamieszek. Wkrótce fala gniewu społecznego rozlała się po kraju. Zastrajkowali studenci, a na ulicach wielkich miast – w tym Pekinu, Szanghaju i Wuhanu – doszło do demonstracji wymierzonych w lockdowny i we władzę Xi Jinpinga, prezydenta Chin. Nie znamy skali tych protestów. Cenzura mocno się napracowała, by blokować informacje o nich. Pojawiły się doniesienia o tym, że telefony jednej z popularnych chińskich marek „samoczynnie” usuwały swoim użytkownikom filmy z protestów. Mimo to do globalnych mediów przedarły się choćby zdjęcia z Kantonu, gdzie demonstranci starli się z policjantami ubranymi w białe, covidowe kombinezony. Tempo rozprzestrzeniania się protestów musiało poważnie wystraszyć władze, gdyż zaczęły one iść na ustępstwa. W zeszły weekend rozpoczęto w Pekinie demontaż wielu punktów przeprowadzania testów na Covid-19. Negatywny wynik tych badań przestał już być wymagany, by być wpuszczonym do sklepu. W Shenzen nie trzeba już okazywać wyników wymazu, by wejść do metra czy autobusu. Część najbardziej dotkliwych restrykcji pandemicznych została cofnięta. Ale czy to oznacza, że życie w Chinach szybko wróci do normalności?
Drakońskie środki
W czasie, gdy niemal cały świat uznał, że wariant omikron jest na tyle słaby, że nie potrzeba go zwalczać lockdownami, Chiny wciąż twardo trzymały się swojej polityki zerocovidowej, polegającej na tłumieniu za pomocą drastycznych środków nawet najmniejszych ognisk zakażeń. Widać to było choćby wiosną, podczas lockdownu w Szanghaju i kilkudziesięciu innych metropoliach. Na terenach objętych restrykcjami zamykano wówczas ludzi w mieszkaniach i raz na kilka dni dostarczano im jedzenie. Jesień przyniosła nową falę lockdownów, podczas której władze lokalne znów okazywały kreatywność w nadgorliwości. We wrześniu mieszkańcom Chengdu zabroniono opuszczać domów po trzęsieniu ziemi. Koszmarem stało się podróżowanie po Chinach. Przejazd przez wiele miast wymagał zameldowania się na posterunku policji. Gdy w okolicy pojawiało się ognisko zakażeń, osoba podróżująca przez ten teren była wciągana na listę ludzi poddanych kwarantannie. Sama kwarantanna często natomiast oznaczała pobyt w specjalnym ośrodku – nawet jeśli zakażenie było bezobjawowe. Tego typu zarządzenia były bardzo kosztowne dla gospodarki. W drugim kwartale wzrost PKB zwolnił, głównie z powodu lockdownów, do 0,4 proc. rok do roku. W porównaniu z pierwszym kwartałem gospodarka Chin skurczyła się o 2,7 proc. Dane za czwarty kwartał pewnie też będą słabe, ale raczej nie aż tak kiepskie.
„Koszty ekonomiczne dynamicznej polityki zerocovidowej rosły, gdyż każdy nowy wariant wirusa rozprzestrzeniał się szybciej. Wcześniej ocenialiśmy, że poziom restrykcji pandemicznych dominujący w ostatnich miesiącach kosztował Chiny 4–5 proc. PKB w utraconej aktywności gospodarczej. To ponad pół biliona dolarów rocznie” – piszą analitycy Goldman Sachs. Lockdowny skłaniały też część zagranicznych koncernów do rozważania relokacji produkcji z Chin. (Według „The Wall Street Journal” plany relokacji chce przyspieszyć koncern Apple, tak by produkować 40–50 proc. swoich smartfonów w Indiach). Na to nakładały się skutki wciąż niezakończonej wojny handlowej z USA i ogólnego osłabienia światowego popytu na chińskie dobra eksportowe. Wskaźnik CNBC Supply Chain Map pokazywał na początku grudnia spadek zamówień z USA składanych w chińskich fabrykach aż o 40 proc. Dane firmy badawczej Project44 mówią natomiast, że przewozy kontenerowe z Chin do USA spadły od sierpnia do końca listopada o 21 proc. Załamanie popytu na chińskie produkty jest więc spore.