Oferta publiczna Google należała do jednej z najgłośniejszych w historii Nasdaq. Przeprowadzona w atmosferze powszechnej niewiary w perspektywy firm z branży po załamaniu internetowej hossy na początku dekady, doświadczyła licznych wstrząsów i zaskakujących zwrotów wydarzeń.
W pamięci najbardziej utkwił wywiad udzielony przez twórców przeglądarki magazynowi Playboy, który skłonił amerykańską Komisję Papierów Wartościowych do przeprowadzenia postępowania sprawdzającego, czy nie złamany został nakaz zachowania ciszy medialnej w okresie przed otwarciem subskrypcji akcji.
Pamiętny był również sam sposób przeprowadzenia oferty. Aby ułatwić inwestorom indywidualnym nabycie akcji oraz uzyskać cenę jak najbardziej zbliżoną do rynkowej spółka zdecydowała się na sprzedaż papierów w drodze nieco zmodyfikowanej aukcji holenderskiej. Ku powszechnemu zaskoczeniu w ostatniej chwili zmieniła jednak przyjęte zasady, tnąc cenę emisyjną do 85 dolarów za walor.
Mimo tego posunięcia, przez wielu uznanego za zły omen, giełdowy debiut spółki był udany. Akcje podrożały blisko 18 proc., do 100 dolarów. Mimo udanego giełdowego startu komentatorów nie opuszczał sceptycyzm. W powszechnym przekonaniu spółka była przereklamowana i wyceniona zbyt wysoko. Nazajutrz po debiucie jeden z dziennikarzy New York Timesa, chwaląc sposób przeprowadzenia oferty publicznej, wyrażał wątpliwość czy rynkowa wycena spółki na 27 mld dolarów nie jest bąblem spekulacyjnym.
Tymczasem kurs właściciela przeglądarki rósł, w 2007 roku przekraczając poziom 600 dolarów. Dziś po pięciu latach od dnia giełdowego debiutu na zakup jednej akcji trzeba wydać nadal dość pokaźną kwotę, blisko 450 dolarów.