Prezydent Trump zaczął od mocnego uderzenia: cła w wysokości 25 proc. na produkty z Meksyku i Kanady oraz 10 proc. na produkty chińskie. Po jednym dniu i po rozmowach przywódców cła na produkty z Kanady i Meksyku zostały odłożone co najmniej o jeden miesiąc. I rzeczywiście już 4 marca zostały „bezdyskusyjnie” nałożone w maksymalnej wysokości, a na produkty z Chin zwiększono cła o kolejne 10 proc.
Oczywiście Kanada natychmiast odwdzięczyła się USA podobnymi cłami, a Meksyk próbował negocjować. Chiny nałożyły cło w wysokości 15 proc. na niektóre produkty amerykańskie (przede wszystkim na żywność). To nie jest koniec, bo w trakcie pisania tekstu nad Europą wisiał jeszcze miecz Damoklesa w wysokości 25-proc. cła na produkty europejskie.
Optymiści twierdzili, że takie decyzje Trumpa to taktyka, a może nawet strategia negocjacyjna. Ma ponoć doprowadzić do negocjacji, które w finale przyniosą korzyści USA. Korzyści, które docelowo mają sprowadzić przemysł do Stanów Zjednoczonych i stworzyć tysiące miejsc pracy. Dochody z ceł mają też zmniejszyć deficyt budżetowy USA i ograniczyć zadłużenie (obecnie 120 proc. do PKB).
Pesymiści obawiają się, że działania prezydenta zmniejszą globalny handel zagraniczny, doprowadzą wiele gospodarek do recesji, a koszty tej polityki poniosą społeczeństwa (w tym oczywiście i amerykańskie). Już w tej chwili na głównych portalach poświęconych ekonomii i gospodarce pojawiają się rozważania o tym strasznym słowie na literę „r”.
Kosztem będzie oczywiście inflacja – ta natychmiastowa, po wprowadzeniu ceł, oraz ta wynikająca z efektu drugiej rundy. Utrudni to lub nawet uniemożliwi bankom centralnym prowadzenie polityki obniżania stóp. Być może nawet będą musiały wzrosnąć. To uniemożliwi zmniejszenia kosztu kredytów i dodatkowo uderzy w gospodarkę.