Nowi barbarzyńcy ante portas

Z pojęciem decouplingu spotkałem się po raz pierwszy w 2007 r., kiedy wybuchał wielki kryzys finansowy.To chyba najpopularniejsze słowo używane przez uczestników konferencji w Davos w styczniu 2008 r.

Publikacja: 13.01.2025 06:00

Ludwik Sobolewski, były prezes giełd (Warszawa, Bukareszt), prawnik, menedżer, autor książki "Po pro

Ludwik Sobolewski, były prezes giełd (Warszawa, Bukareszt), prawnik, menedżer, autor książki "Po prostu to zrobić"

Foto: materiały prasowe

Wtedy miało się okazać, że kryzys przetoczy się przez prawie cały rozwinięty świat. Trudno więc było dojść do wniosku, że istnieje coś takiego jak efekt odłączenia się niektórych krajów. Może tylko Chinom ówcześnie się to udało. Indie jeszcze mało liczyły się w globalnej grze finansowo-gospodarczej, tak więc to, że były bytem osobnym w tym ogólnym zamęcie, nie miało dużego znaczenia.

Natomiast tęsknotę za odłączeniem się, w płaszczyźnie emocjonalnej i mentalnej, przeżywałem zawsze, a w każdym razie na pewno od przeczytania „Tajemniczej wyspy” Juliusza Verne’a. Podobno nie znamy tego, co jest pod głębią oceanów i podobno nie wiemy, jak działa ludzki mózg. Mnie się jednak wydaje, że pewne emocjonalne skłonności dają się łatwo wytłumaczyć. Tak jest z dążeniem do tego, aby od czasu do czasu wyjechać na wyspę.

Tym razem, ponieważ życie jest w ogóle dość szybkie, zdecydowałem, że będą to w jednym i tym samym rzucie wyspa Man (Isle of Man), Madera, Azory i Wyspy Zielonego Przylądka. Nie zdawałem sobie początkowo sprawy z tego, że trzy ostatnie archipelagi są klasyfikowane jako części regionu, noszącego nazwę Makaronezji. Jak wiele innych nazw, także i tę zawdzięczamy Grekom. Znaczy ona „Wyspy Szczęśliwych”. Nie należy tego mylić z Mikronezją, na Pacyfiku (tu nazwa też pochodzi z greki).

Zdumiewające, jak bardzo zmieniają postrzeganie pewne ogólne koncepty. Nim dowiedziałem się o istnieniu „Makaronezji” sądziłem, że wspólnym mianownikiem między Maderą, Azorami a Cabo Verde jest język portugalski. No i to, że wszystkie te skrawki lądu leżą na Atlantyku. A tu nagle dowiaduję się, że chodzi też o przeszłość geologiczną, florę i faunę. Tak oto decoupling okazał się wyzwaniem nawet w przypadku peregrynacji między małymi i znacznie od siebie oddalonymi archipelagami, bo i one są wzajemnie powiązane. Ale przyjemność płynie z tego większa niż przypuszczałbym wcześniej. Może dlatego, że „Makaronezja” brzmi tajemniczo.

Efekt insularności, i tak ledwo ledwo uchwytny, zanikł, gdy wysłuchałem tego, co miał w ubiegłym tygodniu do powiedzenia światu Mark Zuckerberg. Mówił niedługo, ale jak już powiedział, to z hukiem. Będzie wolność słowa, będzie zniesienie cenzury. Będą tematy takie jak gender czy imigracja, będzie też polityka. Prawdziwość faktów zostanie oddana pod kontrolę społeczności, zamiast roboty wykonywanej dotychczas przez tzw. facts checkers. Nie rozwijam tych kwestii, bo na temat zmian w polityce Mety internet i media trąbią, i słusznie, od paru dni.

Słusznie, bo nadchodzi rewolucja. I pomyśleć, że dokonał tego jeden człowiek, Donald Trump. Wprawdzie nie wziął się on ani z niczego, ani nawet nie jedynie z głębin swego ego, bo on sam jest w pewnym sensie produktem i wytworem wielkich trendów. Ale jednak.

Wiadomo, do czego to wszystko doprowadzi, i żaden z tych skutków – pomijając osłabienie kultury unieważniania (cancel culture), której serdecznie nie znoszę – nie przypada mi do gustu.

A jednak jest coś, co podoba mi się w tej przemianie. Aspekt rewolucyjności. Rzecz jasna, podważanie utrwalonego porządku w wykonaniu zelotów, radykałów i ludzi posiadających cechę, że tak powiem, brutalności, jest ryzykowne. Ale coś mi się wydaje, że jeśli świat przez stulecia podążał w jakichś bezsensownych, ale i sensownych, kierunkach, to głównie dzięki takim radykałom i bezkompromisowym kontestatorom. Ani Dyletanci, ani Księgowi, żadnej rewolucji nie są w stanie przeprowadzić.

Zuckerberg wyznaje niewątpliwie uproszczoną wizję rzeczywistości. Nazywa regiony na planecie tak jak nazwaliśmy kilka archipelagów Makaronezją, a inne – Mikronezją czy Polinezją. W istocie są to wytwory umysłu i geograficznej konwencji, a nie realnego świata. Zatem Zuckerberg trochę błądzi, gdy mówi, że USA są jedynym obszarem wolności słowa, dzięki czemu przodują w innowacjach, i że Europa grzęźnie w regulowaniu i niczego tam nie można się spodziewać biznesowo sensowego, Chiny też są jakieś, i Ameryka Południowa en bloc też jakaś – raczej brzydka i podstępna niż wolnościowa i odpowiedzialna. Ale to w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, że trochę błądzi, bo zarazem wystarczająco celnie trafia w sedno. A ponadto, czy też przede wszystkim, dysponuje instrumentami władzy.

Tak, aby wywołać trzęsienie ziemi, trzeba mieć dar bezczelnego upraszczania rzeczywistości, jaki mają Trump, Elon Musk czy właśnie Zuckerberg.

I to jest twierdzenie zasadne zarówno w odniesieniu do różnorakich makaronezji, makronezji, jak i mikronezji. Nawet tych bardzo mikro. Na przykład polskim rynkiem kapitałowym przez ostatnie kilkanaście lat rządzili (w sposób najzupełniej przecież formalny, bo z rządzeniem prawdziwym nie miało to wiele wspólnego) Dyletanci, a obecnie rządzą nim (w takim samym znaczeniu tego terminu) Księgowi. Dlatego tu żadnej rewolucji nie będzie. To między innymi po wysłuchaniu Zuckerberga ten pogląd, przecież nienowy, mi się utrwalił. I cały pobyt na wyspach, mający służyć chwilowemu odłączeniu się od zagadnień typowych dla stałego lądu na wschodzie Europy, został zmarnotrawiony.

Felietony
Bit czy kubit, jaka to różnica, skoro i tak tego nie widać
Felietony
„Oni to my” – konsultacje Listing Act
Felietony
Zrównoważony rozwój po kantońsku
Felietony
Niebezpieczny trend
https://track.adform.net/adfserve/?bn=78448408;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Felietony
Poranne uwolnienie jaśminu
Felietony
CSRD – konsekwencje opóźnień