Trudno się dziwić zresztą takiej fascynacji – od kilku centów do 100 tysięcy dolarów! Każdy przed snem oblicza sobie, a gdyby… Pobudza wyobraźnię. Budzi jednak pytanie, jak daleko jeszcze i jaki będzie koniec tej megahossy.
Analogie do bańki internetowej czy misiów z 2007 roku są uderzające. Tak jak w przypadku tej ostatniej taksówkarze, koledzy na siłowni itp. rozmawiają albo często nawet sami inwestują. Na fali mody powstają mikrowaluty – meme coiny, które w błyskawicznym tempie rosną od zera do bohatera i… z powrotem. Liczy się marketing, chwytliwa nazwa i już mamy chętnych na testowanie w praktyce teorii „większego głupca”. Ta ostania twierdzi, że można też zarobić, kupując przewartościowany składnik aktywów. Warunkiem jest oczywiście znalezienia kolejnego nabywcy. Mamy więc meme coiny, hawk (od hawk tuah girl – polecam), luigi (od Luigiego Magnione – zabójcy prezesa UnitedHealthcare), happy cat czy fart coin. Nazwy tej ostatniej nie będę tłumaczył, ale warto dodać, że osiągnęła niedawno kapitalizację 1 mld USD, a niedługo potem się przepołowiła.
Mała dygresja. Na początku XVII w. mieliśmy w Anglii bańkę Kompanii Mórz Południowych. Podobnie jak obecnie wokół bitcoina rozkwitały inne, pomniejsze pomysły „inwestycyjne”. Pewien nieznany dżentelmen (za Charlesem Mackayem) rozpoczął subskrypcję akcji swojej spółki, o nazwie „Kompania do prowadzenia przynoszącego niezwykłe korzyści przedsięwzięcia, o którym nikomu nic nie będzie wiadomo”. W ciągu pięciu godzin zebrał 2000 funtów, zamknął biuro i uciekł do Francji.
Dzisiaj przy powstawaniu kolejnych egzotycznych meme coinów mamy czasami oskarżenia o tzw. rug pulling (wyciąganie dywanu spod nóg). Otóż emitent bywa oskarżany, że za wcześnie sprzedał swoje założycielskie coiny, doprowadzając do gwałtownych spadków, zanim inni „inwestorzy” zdążyli dostatecznie zarobić. Naprawdę?!
Z drugiej strony, w 2013 r. para amerykańskich programistów stworzyła dla żartu dogecoina, chcąc zakpić z wtedy nowej mody na kryptowaluty. W 2021 r. jego kapitalizacja przekroczyła 80 mld USD (obecnie około połowy). Żart chyba nie wyszedł. Siła tego rynku przypomina mi hossę internetową z przełomu wieków. Otóż w 1999 r. raporty o spółkach od Credit Swiss First Boston były drukowane i rozsyłane po całym świecie tradycyjną pocztą. W pewnym momencie analitycy przestali wyznaczać cenę docelową kupna dotcomów, pozostawiali tylko zalecenie „kupuj”. Przyczyna była prosta. Po paru, parunastu dniach cena stawała się już mocno nieaktualna (za niska).