Ewolucja „Samotnej planety”

Czy są jeszcze rzeczy, które się nie zmieniają? Na pierwszy rzut oka należą do nich przewodniki „Lonely Planet”. Tylko kto jeszcze posługuje się turystycznymi i podróżniczymi przewodnikami? Przecież influencerzy i celebryci mówią nam, a przede wszystkim pokazują, dokąd warto pojechać, co należy odwiedzić i gdzie robi się najlepsze foty i filmiki na Instagram i TikToka. A jeśli ktoś przejawia nieco bardziej staromodne podejście, to wrzuca w wyszukiwarkę hasło „atrakcje w...” i może sobie poczytać.

Publikacja: 22.07.2024 06:00

Ludwik Sobolewski były prezes GPW i BVB, adwokat, autor książek i publikacji w mediach społecznościo

Ludwik Sobolewski były prezes GPW i BVB, adwokat, autor książek i publikacji w mediach społecznościowych, partner w Qualia AdVisory

Foto: materiały prasowe

Drukowane przewodniki to przedmioty czarodziejskie. Jeśli stoją na półce po tym, jak byliśmy w kraju opisywanym, dostarczają nostalgicznej przyjemności. Są jej materialnym nośnikiem. Dotykalnym, a więc także zmysłem dotyku łączącym nas z samymi sobą z przeszłości. I nie trzeba nawet niczego szukać w pamięci, bo każdy szanujący się przewodnik ma na okładce wybitą nazwę kraju. To nie jest beletrystyka, gdzie po tytule nie dojdziesz, o co w niej chodzi.

Ale przewodniki dokumentują nie tylko podróże odbyte. Mam wiele takich, które kupowałem, z kompulsywnego nałogu, a nie byłem dotąd w miejscach w nich opisywanych. Taki przewodnik dostarcza też przyjemności, która nie jest całkowicie zwyczajną przyjemnością kolekcjonerską. Bo w takich przypadkach ucieleśnia jakiś plan, zamiar czy chociażby wstępną intencję. Kiedyś się to zrobi, pojedzie się tam, czym kusi okładka. Wyobrażenie zetknie się z rzeczywistym działaniem. To szczególna cecha przewodników podróżniczych. Są zapowiedzią tego, co się wydarzy. Różnią się tym od innych książek w bibliotece. Podobną funkcję pełnią książki kucharskie (nie lubię tego określenia, ale lepsze nie przychodzi mi do głowy). Oprócz potraw, które już znamy, są tam takie, których jeszcze nie sporządziliśmy. Ale kiedyś to się pewnie stanie. Nic dziwnego, że te dwie kategorie książek mają wspólny mianownik. Jedzenie i jego powstawanie również jest podróżą, z wątkami historycznymi, kulturowymi, z planowaniem i wykonaniem. Brakuje tylko fizycznego przemieszczania się.

Przewodniki mają wartość handlową i bywają przedmiotem poważnych transakcji. W 2012 r. „Frommer’s”, jedna z legendarnych amerykańskich serii, została kupiona przez Google’a, który zamierzał zlikwidować wersję papierową. Nim do tego doszło, Arthur Frommer, założyciel tytułu, odkupił go od Google’a. „Lonely Planet” też przechodził z rąk do rąk w ostatnich latach. Obecnie głównym właścicielem jest dom wydawniczy Red Ventures, kontrolowany przez fundusz private equity. Zapewne podobne losy dotyczą również innych legend, takich jak „Rough Guide” czy „Let’s GO”, ale nie udało mi się dotrzeć do informacji na ten temat. Tak się złożyło bowiem, że piszę ten felieton, będąc w wakacyjnej podróży po Afryce Południowej, a wtedy na nic nie ma odpowiedniej ilości czasu. Notabene do bagażu włożyłem kilka przewodników „Lonely Planet”, bo trasa wiedzie przez kilka krajów afrykańskiego południa.

Rynkiem przewodników zatrzęsła pandemia, sprowadzając ich sprzedaż niemal do zera. Dziś nie ma już po tym prawie śladu. Ale powstaje zasadnicze pytanie. Dlaczego przewodniki nadal są popularne? Czy te symboliczne zalety, od których zacząłem, na pewno tłumaczą to zjawisko?

To, że przewodniki nie wymagają internetu ani prądu, jest oczywistą przewagą nad serwisami i treściami online. Ale to nie jest mocna przewaga, bo internet jest już dzisiaj jak prąd elektryczny w gniazdku. Może więc chodzi o to, że przewertowanie przewodnika w postaci książki jest łatwiejsze niż przedzieranie się przez informacje w necie? A może znaczenie ma to, że przewodniki mają zdolność adaptacji?

Nawet legendarne przewodniki nie są bowiem niewzruszone w swych sposobach prezentowania treści. Kiedy przed aktualną wyprawą kupiłem „Lonely Planet” po Zimbabwe, i drugi, po Namibii i Botswanie, poczułem, że coś w nich jest inaczej niż dotąd. I rzeczywiście. Nowe wydania zrywają z tym, co było dla mnie akurat najmniej wartościowe. A nawet bywało irytujące. Te sążniste opisy miejsc, gdzie można zjeść, przenocować, zabawić się. Zajmowało to wiele stron. Tego już nie ma. W zamian mamy teraz lakoniczne wskazówki co do miejsc typu „where to eat, where to sleep", wyróżnionych przez autorów ze względu na ich oryginalność, urodę, dobre smaki. Po co dawać więcej, skoro każdy nosi tego typu informacje w swoim telefonie.

Jest jeszcze coś. „The Economist” poświęcił niedawno rynkowi przewodników artykuł, pod znamiennym tytułem: „Donikąd się nie wybieramy”, jako aluzją do poglądów wieszczących zanik takich publikacji. Autor artykułu pisze nawet, że nowe wydania „Samotnej planety” przypominają mu profile instagramowe. To publicystyczna przesada, ale coś na rzeczy jest. Kiedyś przewodnik „Lonely Planet” zawierał wkładki ze zdjęciami. Wkładek takich nie było wiele, najwyżej dwie czy trzy. Poza nimi była tylko czerń tekstu. Dziś fotki są na każdej stronie. Oto, jak big techs dotknęły nawet stylu staromodnych przewodników, które zdawały się nikomu nie przeszkadzać. Ale przewodniki okazują się zarazem odporne na wszystko, nawet na przecież w wielu przypadkach destrukcyjną siłę technologii. Jakie to piękne.

Felietony
Nie taka straszna, jak ją malują
Materiał Promocyjny
Financial Controlling Summit
Felietony
Półregulacyjna rola państwa
Felietony
Czy spółka celowa powołana w wykonaniu umowy PPP jest nią związana?
Felietony
Analiza emitenta – ważne nie tylko finanse
Felietony
LPP a sprawa ESG
Felietony
To larum grają? Czy tylko chichot historii?