Impulsem do napisania poniższego tekstu były moje rozważania o standardzie LSME (pisałem o tym w ubiegłym tygodniu), ale warto ująć ten problem szerzej, w odniesieniu do całego procesu tworzenia regulacji. Dość powszechny jest pogląd, że niewidzialna ręka rynku sama z siebie może prowadzić nas na manowce (z czym zresztą się zgadzam), przez co konieczna jest interwencja widocznej ręki regulatora. Problem jest jednak taki, że organizm (państwo lub grupa państw), do którego ta ręka należy, niekoniecznie angażuje w proces regulacyjny inne organy – nerki, wątrobę, mózg czy serce.
Bardzo wyraźnie to widać w obszarze regulacji dotyczących kwestii ESG – postulaty jak najbardziej słuszne (ochrona środowiska, społeczeństwa, ład korporacyjny) w zakresie tworzenia tych regulacji wywołują skojarzenia z G, bynajmniej nie jak Governance. Nowe przepisy tworzone i wdrażane są w bardzo dużym pośpiechu, bez rzeczywistego procesu konsultacji, bez odpowiednio długiego vacatio legis, bez towarzyszących działań edukacyjnych i bez wsparcia dla adresatów regulacji.
Wszystko to przywodzi na myśl, że w całym tym procesie regulacyjnym zwyczajnie zabrakło serca. Że celem było bezduszne wydanie regulacji X w terminie Y. Że cele regulacyjne zostały gdzieś zagubione. Jeśli bowiem przyjęlibyśmy, że ważne jest osiągnięcie celu, tj. zwiększenie troski przedsiębiorstw o środowisko, społeczeństwo i ład korporacyjny, to przecież kluczowe wydaje się wsparcie dla tych podmiotów w realizacji tych działań. Zdaję sobie sprawę, że taki pogląd prowokuje do stwierdzeń typu „na biednego nie trafiło”, „tyle lat truli, to niech teraz za to zapłacą” etc. Tyle że indywidualne dążenie poszczególnych przedsiębiorstw do realizacji celu regulacyjnego (jakim jest wywołanie większej troski o kwestie ESG poprzez wymuszenie szczegółowej sprawozdawczości w tym zakresie) jest z tym celem sprzeczne. Tu nie chodzi o konkurencję, kto sobie postawi lepszy system IT do gromadzenia i agregowania danych, ale o współpracę, choćby dlatego, że najwięcej wyzwań związanych jest ze zbieraniem danych w ramach łańcucha wartości.
Popuśćmy na chwilę wodze fantazji i wyobraźmy sobie, co by było, gdyby państwo rzeczywiście zainteresowane było osiągnięciem celu regulacyjnego, a nie samym wydaniem regulacji. Zapewne wtedy zaangażowałoby w ten proces serce i mózg, czego rezultatem byłoby opracowanie całościowego podejścia do problemu. Czyli państwo opracowałoby nie tylko wymogi, ale też infrastrukturę niezbędną do ich realizacji. I to maksymalnie przyjazną dla użytkownika, aby stosowanie regulacji było jak najłatwiejsze, a zatem też – jak najszersze. Prawdopodobnie zaangażowałoby też nerki i wątrobę, aby usunąć z organizmu wcześniejsze zanieczyszczenia regulacyjne, by nowe wymogi nie zwiększały obciążenia.
Wiem, że taki postulat brzmi utopijnie, ale jest przecież bardzo logiczny. Dlaczego część infrastruktury regulacyjnej jest finansowana z budżetu państwa, a część przez adresatów regulacji? W czym – z aksjologicznego punktu widzenia – różni się tekst regulacji od infrastruktury niezbędnej do stosowania? Przecież – znów wrócę do celu powstania regulacji – do jego realizacji niezbędne są oba komponenty. I oba powinny być spójnie realizowane przez państwo. Najpierw powinien powstawać system służący stosowaniu regulacji, a dopiero potem powinien wchodzić w życie dany wymóg.