Poinwestujemy, to pożyjemy

Zdumiewających, a także pociesznych rzeczy można się dowiedzieć, czytając „The Economist”. Kto by się spodziewał. Ale naprawdę, w samolocie do Paryża jeden artykuł z najnowszego numeru dostarczył mi nieoczekiwanej rozrywki.

Publikacja: 01.07.2024 06:00

Ludwik Sobolewski, były prezes GPW i BVB, adwokat, autor książek i publikacji w mediach społeczności

Ludwik Sobolewski, były prezes GPW i BVB, adwokat, autor książek i publikacji w mediach społecznościowych, partner w Qualia AdVisory.

Foto: materiały prasowe

Najpierw zrobiło mi się miło, bo okazało się, że po raz kolejny czytam coś o wieku ludzi. Co oznacza, że nie tylko ja mam myśli obsesyjne. Notabene na wystawie Impresjonistów w Musée d’Orsay olśniło mnie, jak długo żył van Gogh. Czytam tablicę z jego życiorysem zawieszoną obok jednego z najsłynniejszych obrazów i widzę: „1853–1890”. Próbuję odjąć jedną liczbę od drugiej i najpierw wychodzi mi 47. Ale to nie 47 przecież, tylko 37. Jak to, to ten człowiek tyle dokonał i żył tylko 37 lat? Zupełnie jak Rimbaud, którego postać przypomniał mi wcześniej w warszawskiej kawiarni Maciek Danielewicz. Rimbaud, który zaczął pisać jako nastolatek, a skończył w wieku dwudziestu paru lat. Potem zajmował się wszystkim innym, tylko nie poezją – wyprawami do Afryki, narkotykami, biznesem. Zmarł w wieku 37 lat. A dzisiaj matury francuskie, jak mówi Maciek, wyglądałyby inaczej, gdyby Rimbaud nie tworzył przez te kilka lat.

Ale zostawiam na boku wątki francuskie. Mój przyjaciel Jan uważa, że ja w ogóle za dużo mówię i piszę o Francji, i że należy to jakoś przytemperować. Janek zapewne będzie zadowolony z tego, że dziś już słowo więcej o Francuzach nie padnie. Będzie natomiast o Hiszpanach.

Chodzi bowiem o to, że są kraje, w których ludzie żyją wyraźnie dłużej niż gdzie indziej. Czołówka to ilustracja zależności między PKB na głowę a tym, jak długo głowa funkcjonuje. Nie dziwi więc obecność w rankingach długowieczności takich państw, jak Singapur czy Szwajcaria. Nie mówiąc o południowej Korei i Japonii, bo tam w ogóle występuje jakaś wyjątkowa determinacja, aby żyć długo.

Ale, zauważa przytomnie „The Economist”, w tej czołówce są też takie kraje, których gazeta nie uważa wcale za szczególnie bogatych. To kraje Śródziemnomorza – Włochy, Hiszpania, Portugalia. Ba, nawet Francja jest wrzucona do tego „klastra” długowieczności (znowu się nie udało dotrzymać obietnicy). Klastra tworzonego przez „stosunkowo biedniejsze kraje”. Ktoś tu kogoś chyba nie lubi, bo gospodarczo Francji wiedzie się lepiej niż potężnemu sąsiadowi po drugiej stronie Renu.

Ale „The Economist” poczyna sobie jeszcze śmielej. Wchodzi w temat kuchni. A co przesiąknięty duchem brytyjskości zespół redakcyjny może wiedzieć, a tym bardziej rozumieć, o wyrafinowanych tematach gastronomicznych? Jednakże długowieczność zwykle tłumaczy się właśnie kuchnią, śródziemnomorską. Ale przecież co innego jada się w Hiszpanii, a co innego w Grecji, mówi uważna i krytyczna gazeta. A poza tym Hiszpanie masowo zajadają się smażonymi rybami i solonymi szynkami, popijając to piwem. I paląc – podobno Hiszpanie palą więcej, niż wynosi europejska średnia. A na dokładkę należą do największych w Europie konsumentów kokainy. Wszystko to jakoś słabo się kojarzy z długowiecznością. Ale wyjaśnienie, nadal w domenie kulinarnej, istnieje. Podobno nie jest tak ważne, co jadamy obecnie, jak to, co jadali nasi przodkowie, powiedzmy 50 czy 100 lat temu. A pod tym względem sytuacja dla ludów basenu Morza Śródziemnego jest dobra. Przodkowie jadali z sensem. A także – niedużo.

Sensacji ciąg dalszy. Hiszpanie są nacją, która ze wszystkich społeczeństw Europy Zachodniej wykonuje najwięcej kroków. Tak, kroków. Otóż wykonują ich dokładnie 5936 dziennie. Tu oniemiałem, bo wiem, że policzyć można prawie wszystko. Ale jak doliczono się tego, ile Hiszpanie robią kroków? Notabene robią ich znacząco więcej niż Francuzi i Portugalczycy. Jest studium wykonywania kroków, z 2017 roku, i jeśli „The Economist” to łyka, to ja nie mam więcej pytań.

Czyli Hiszpanie ruchliwi są. I dlatego długo żyją. No dobrze, ale nie spłycajmy problemu. Powstaje bowiem pytanie, dlaczego Hiszpanie tak dużo chodzą. Hm, to pytanie nie jest zadane prawidłowo. Hiszpanie bowiem nie chodzą tak po prostu i zwyczajnie. Chodzić to sobie mogą Francuzi. Hiszpanie łażą, szwendają się, spacerują, przechadzają. A dlaczego, dokąd i po co? Otóż Hiszpanie mieszkający w miastach mają wszędzie blisko. To znaczy, że te ich miasta, a nawet małe pueblo, są gęsto zaludnione. Trzymają miasta w swoich granicach i ani im się śni wypuszczać dalej. To nie są Amerykanie, którzy postawili parę domów, było z tego Kansas czy inna Atlanta, a potem rozciągnęli to na pół prerii. Hiszpanie mieszkali jeden na drugim i nadal to robią. Pobudowali sobie też te wszystkie plazas, żeby mieć dokąd się szwendać.

I tu się zaczyna najciekawsze. Hiszpanie nie łażą bowiem dla gimnastyki. Hiszpanie łażą, by spotykać się z innymi Hiszpanami i uprawiać różne gry towarzyskie. Z przyjaciółmi, kolegami i koleżankami z pracy. A życie społeczne łagodzi stres, dając poczucie społecznego wsparcia. Według niedawnego badania Gallupa i Mety 76 proc. Hiszpanów uważa, że otrzymują je w dużych dawkach. Czy zaczynamy rozumieć, dlaczego robienie odpowiedniej liczby kroków prowadzi do długiego życia i dlaczego mieszkanie w ciasnocie ma sens? Tego samego efektu ma dostarczać koncepcja „miasta 15-minutowego”. Mieszkasz gdzieś i masz wszędzie blisko, więc sobie chodzisz i się spotykasz. To nie metro, gdzie prawie każdy trzyma nos w smartfonie.

Co więcej, Hiszpanie są na czwartym miejscu na świecie, gdy trzeba odpowiedzieć na pytanie: „czy widziałeś się z przyjaciółmi lub z krewnymi, mieszkającymi blisko ciebie, w ubiegłym tygodniu?”. Grecy są w tej konkurencji na miejscu drugim. Hm, w tym sensie zjawisko mieszkania z rodzicami do późnej trzydziestki, między innymi z powodu trudności ze znalezieniem dobrej pracy i usamodzielnienia się, ma pozytywny skutek. Jest kontrowersyjne z pozycji psychologicznych i społecznych, ale przynajmniej wydłuża życie…

Teraz już wiem, dlaczego dobrze jest być inwestorem indywidualnym na giełdzie. Pod warunkiem wszakże, że nie polega to na obcowaniu z samym sobą i własnym telefonem lub laptopem, lecz na interakcjach z innymi inwestorami. Tak kiedyś było w Polsce, w czasach, gdy ludzie przychodzili do punktów obsługi klienta i zaludniali okoliczne bary mleczne, knajpki i kawiarnie. Dziś mogłyby to być kluby inwestorów. Ludzie by się spotykali i rozmawiali. A skoro zniesienie podatku Belki okazuje się jak dotąd jakieś trudne, to może znieść go tylko dla klubów inwestora, takich, co będą funkcjonować w realu? Może nawet dzieci by jakieś były z tego obcowania inwestorów ze sobą. To by osłodziło władzy decyzję o zniesieniu podatku, bo władza nie jest zainteresowana długowiecznością (same z tego tytułu problemy), lecz wzrostem dzietności to już tak. W każdym razie inwestorzy wszystkich krajów (i rajów), łączcie się! Może nie wszyscy zarobią, ale za to wszyscy pożyją dłużej. Na własny rachunek.

Felietony
Emisyjny łańcuch wartości
Materiał Promocyjny
Jak spowolnić rosnącą przepaść cyfrową i przyspieszyć gospodarkę?
Felietony
Kodeks rad nadzorczych
Felietony
KNF z lepszymi uprawnieniami od prokuratora
Felietony
Certyfikaty ESG i zrównoważonego rozwoju na rynku finansowym
Felietony
Jakość danych ESG, głupcze!
Felietony
Ten najważniejszy chromosom