Wszystkie banki centralne w jakiś sposób zaskoczyły rynki i obserwatorów. Najprostsza była polska niespodzianka – podczas konferencji prasowej prezes NBP Adam Glapiński mówił jedynie przez 30 minut i tym razem nie było w jego słowach niczego o polityce. Najpewniej doradcy przekonali prezesa, że w sytuacji, kiedy nad jego głową zbierają się czarne chmury, to milczenie jest najlepszym zachowaniem.
Ja podtrzymuję to, co napisałem ostatnio. Polityczne wypowiedzi i działania prezesa mogą być karane (przez Trybunał Konstytucyjny). Jednak to, co w tej chwili, jak widzę, wysuwa się na plan pierwszy – czyli problem skupu obligacji – prowadzić będzie do kompromitacji oskarżających i może doprowadzić do (chwilowych) wahań na rynkach. Ale niech tym już zajmują się prawnicy.
Warto wspomnieć o „strasznej” informacji, która obiegła media – NBP odnotuje stratę 20 miliardów złotych i nic nie wpłaci do budżetu, a przecież przed wyborami meldował o niewielkim zysku. Wyjaśnienie jest proste. Rezerwy walutowe Polski to około 155 miliardów euro. We wrześniu były warte około 730 miliardów złotych (tyle, ile na początku roku), a w końcu 2023 roku tylko 670 miliardów (z powodu umocnienia się złotego). Stąd ta „strata” NBP, a tak naprawdę zarówno strata, jak i zysk, to jedynie papierowe przeliczenie.
Może jeszcze kilka słów o burzy w szklance wody, którą są wynagrodzenia prezesa NBP i zarządu banku. Są według mnie dwa pola do dyskusji w tej sprawie. Po pierwsze, sposób przyznawania wynagrodzeń, a po drugie, ich wysokość. Według mnie bezdyskusyjne jest to, że prezes i zarząd nie powinni sami sobie przyznawać premii. To powinno być dokładnie uregulowane na przykład przez ustawę o NBP.
Kwestia wysokości wynagrodzenia jest dyskusyjna. Razem z premiami, które sobie przyznał zarząd, prezes zarabiał 109 tysięcy złotych miesięcznie. Dużo, a prezes broni się między innymi tym, że jego wynagrodzenie musi być zbliżone do wynagrodzeń prezesów banków komercyjnych. Nie musi!