Niedawno polski rynek finansowy lotem błyskawicy obiegła wieść o problemach jednej z firm windykacyjnych, która popadła w tarapaty na tyle poważne, że powstały wątpliwości odnośnie do spłaty zaciągniętego przez nią długu. Wyszło przy okazji na jaw, że wyemitowane obligacje o pokaźnej wartości znajdują się w portfelach niektórych funduszy inwestycyjnych.
Skala negatywnych konsekwencji dla ich uczestników skłoniła głównego właściciela firmy zarządzającej tymi funduszami do wzięcia ewentualnej straty na siebie, uwalniając klientów od toksycznych aktywów. Nie wnikając w motywację towarzyszącą tej decyzji, która zapewne była kombinacją altruizmu i pragmatyki, jej spontaniczny odbiór jest pozytywny. Chciałoby się powiedzieć: brawo! Oto właściciel instytucji finansowej postanawia chronić swoich klientów, poświęcając lub przynajmniej ryzykując część własnego majątku.
Abstrahując od konkretnego przypadku, którego wszystkich szczegółów nie znamy, warto bardziej generalnie zastanowić się nad konsekwencjami praktyki rynkowej, w której oczekiwanie prezentowania takiej postawy stałyby się obowiązującą, nawet nieformalnie, normą. Wbrew pozorom, nie wszystkie muszą być pozytywne, a niektóre są wprost niebezpieczne.
Najpierw odrobinę nieskomplikowanej teorii, którą niemal każdy intuicyjnie wyczuwa. Od inwestycji oczekujemy zysków adekwatnych do ryzyka z nimi związanego. Zakładając lokatę w banku lub kupując obligację gwarantowaną przez państwo, mamy pełne prawo oczekiwać, że wszystkie nasze pieniądze zostaną zwrócone wraz z należnymi odsetkami. Natomiast kupując bardziej ryzykowne instrumenty finansowe, powinniśmy mieć świadomość, że ceną za potencjalnie wyższy zysk jest to, że od czasu do czasu coś pójdzie nie tak i choćby przejściowo zarobimy mniej niż na bezpiecznej lokacie lub nawet, niestety, stracimy. Dosyć dobrze jest to rozumiane w przypadku akcji, pewnie dlatego, że są one w Polsce przedmiotem powszechnego obrotu od ponad ćwierćwiecza i inwestorzy przywykli, że podczas bessy przynoszą straty, za to podczas hossy zyski i to zwykle z solidną nawiązką. Tymczasem cechy inwestycyjne obligacji korporacyjnych plasują je w istocie pomiędzy bezpiecznymi instrumentami dłużnymi a akcjami.
Finansują one działalność firm, która nieodłącznie wiąże się ze zmiennością kondycji ekonomicznej. Nawet w czasach dobrej koniunktury gospodarczej zdarzają się przypadki porażek biznesowych, czasem wynikających z nieudolności, a czasem niefortunnych okoliczności. Tym bardziej gdy przychodzi dekoniunktura. Wówczas dłużnicy jak kraj długi i szeroki mają większe trudności z regulacją zobowiązań, czy to w formie kredytów, czy obligacji. Wtedy wierzyciele niektóre z zobowiązań, chcąc nie chcąc, odpisują w straty. Tak więc część „nadwyżkowego" oprocentowania z portfela obligacji korporacyjnych (tak, tak – portfela – bo prawidłowa dywersyfikacja stanowi filar roztropnego inwestowania) zjadana jest przez straty wynikające z niefortunnych, ale w gruncie rzeczy naturalnych i praktycznie niemożliwych do uniknięcia, inwestycji w papiery gorszych firm. Stratę ekonomiczną absorbuje oczywiście inwestor.