Uważam, że w długim terminie nadziei na to niestety nie ma. Patrząc na to, jak płynie i prawdopodobnie będzie płynął kapitał, widać, że inwestorzy wybierają te największe rynki. Jeśli przyjmiemy takie założenie, to oczywiście powinniśmy wybierać rynek amerykański albo niemiecki, niż wierzyć w to, że przyszłość będzie należała do krajów rozwijających się. Wspomniana przeze mnie zależność jest widoczna już od kilku lat. Najprawdopodobniej wynika to z oczekiwań na umocnienie dolara, które historycznie sprzyjało relatywnej sile rynków rozwiniętych względem emerging markets. Dodatkowo coraz silniejsze są głosy o zakończeniu supercyklu na rynku surowców, co również negatywnie wpływa na atrakcyjność rynków wschodzących. W I połowie 2009 r. większość analityków zastanawiała się, jaki jest sens inwestycji na Wall Street, skoro gospodarka amerykańska przeżyła bardzo bolesny cios. Wielu mówiło wprost, że Stany Zjednoczone z kłopotów będą wychodzić długie lata, a przyszłością są rynki wschodzące. Problem w tym, że osoby, które w to uwierzyły, są tak naprawdę w punkcie wyjścia. Ten, kto zdecydował się pójść pod prąd i wybrał giełdę amerykańską, od dołka mógł zarobić 100 proc. To pokazuje, że mimo zdiagnozowanych problemów pieniądz wybrał jednak największy rynek. Uważam, że w perspektywie kilku lat nic się nie zmieni. Oczywiście zdarzają się epizody, podczas których zachowujemy się lepiej niż inne rynki. Tak było np. w IV kwartale zeszłego roku. Niewykluczone, że będzie tak też w kolejnych miesiącach. Myślę, że kwestią nawet nie kilku tygodni, a kilku sesji są nowe wieloletnie szczyty w przypadku np. mWIG40.
A czy wzrost będzie dotyczyć tylko średnich spółek?
Przysłowie mówi, że silne fale podnoszą wszystkie łódki. Uważam więc, że wzrost w mniejszy lub większym stopniu będzie dotyczyć wszystkich indeksów. Otwarte natomiast jest pytanie, jakiej natury ten wzrost będzie. Kwietniowe dane pokazały, że z lokat terminowych zniknęło prawie 7 mld zł. Pytanie, ile z tego trafi na giełdę – czy to w postaci bezpośrednich inwestycji, czy też poprzez fundusze inwestycyjne. Uważam, że jeśli dojdzie do przyspieszenia hossy, nie będzie to efekt nagłej miłości Polaków do akcji. Będzie to spowodowane tym, że przestaniemy kochać lokaty, które od kilku lat absorbowały większość przyrostu naszych oszczędności. Osoba, która przychodzi do banku zrolować 4,5-proc. lokatę, dziś dostanie około 2 proc. Jest więc motywacja, by poszukać alternatyw w produktach inwestycyjnych. Na razie jednak wciąż pieniądze szukają bezpiecznego schronienia, przez co większość z nich trafia do produktów opartych na obligacjach. Ludzie wciąż kupują bezpieczeństwo i historię. Problem w tym, że prawdopodobnie jesteśmy w ostatniej fazie hossy na obligacjach. Za chwilę może się okazać, że stopy zwrotu z rynku obligacji dla osób, które zainwestowały tam w ostatnich miesiącach, przestaną być satysfakcjonujące. I znowu zacznie się szukanie wyższych zysków, tym razem w oparciu o rynek akcji.
Ale czy przypadkiem nie będzie tak, że osoby, które w końcu trafią na rynek akcji, pojawią się na nim w szczycie hossy?
Niestety najprawdopodobniej tak będzie. Uważam, że największe wpływy do funduszy akcji zobaczymy wtedy, kiedy tak naprawdę nastąpi moment, aby zacząć sprzedawać papiery. Pamiętajmy, że WIG swój dołek wyznaczył we wrześniu 2011 r. Od tego czasu zanotowaliśmy 35-proc. wzrost. W percepcji zwykłych ludzi na naszej giełdzie nadal mamy bessę. Czasowo zwyżki są już relatywnie zaawansowane, chociaż ich rozmiar procentowy w porównaniu do historycznych wzorców hossy wygląda gorzej. Jeśli jednak uda się potrzymać dobrą passę i wyniki indeksów giełdowych zaczną robić wrażenie nawet na osobach, które nie znają się za bardzo na giełdzie, to najprawdopodobniej będzie to dobrym moment, aby wycofać się z rynku.
Ostatnio pojawiają się sygnały, że Rezerwa Federalna może zakręcić kurek z pieniędzmi. Czy w związku z tym już teraz nie powinniśmy się zastanowić nad sprzedażą akcji?