Kiedy akcje Facebooka debiutowały na nowojorskim parkiecie z ceną 38 USD za sztukę, co odpowiadało rynkowej wartości spółki na poziomie 104 mld USD, inwestorzy nie mieli z tym najmniejszych problemów. Akcje promowane przez banki inwestycyjne błyskawicznie znalazły nabywców, a podczas pierwszej sesji ich cena wzrosła do blisko 42 USD. Trzy tygodnie później fundusze inwestycyjne i drobni inwestorzy, pozbywając się papierów Facebooka po cenie niższej niż 26 USD, raczej nie myśleli „lubię to".
„Bańka internetowa 2.0"?
Nie trzeba było długo czekać, aby dziennikarze i analitycy zaczęli odmieniać przez wszystkie przypadki termin „bańka internetowa 2.0", zestawiać wycenę i wskaźniki finansowe Facebooka, np. z KGHM, czy przypisywać przypadkowi fakt, że z serwisu na całym świecie korzysta blisko 900 mln użytkowników. Zgadzam się z Piotrem Kuczyńskim, który niedawno na łamach „Parkietu" sugerował, że debiut Facebooka jest sygnałem szaleństwa rynków. Tyle że – według mnie – z zupełnie innych powodów.
Nie martwi mnie ani wycena spółki, ani jej model biznesowy (myślę, że docelowo to nie będą reklamy, które dziś stanowią 85 proc. przychodów spółki; prędzej prowizje od transakcji zawieranych przez użytkowników, np. za pośrednictwem telefonu w dowolnym sklepie posiadającym konto w serwisie), ani postawa Marka Zuckerberga wydającego 1 mld USD na spółkę zatrudniającą kilkanaście osób (tylko za pieniądze z emisji mógłby kupić albo kolejne 16 Instagramów, albo działające w branży internetowej spółki LinkedIn i Groupon, albo jednocześnie producenta Blackberry i Nokię – a wszystko to bez oddawania kontroli nad swoim imperium, dzięki wprowadzeniu firmy na giełdę we właściwym momencie). Inwestorzy myślący według utartych schematów zakładają, że najbliższa przyszłość będzie podobna do niedawnej przyszłości. Przez to nie widzą w spółce nic więcej niż stronę internetową do marnowania czasu na podglądanie dalekich znajomych, na której reklamodawcy przepalają budżety, goniąc za kliknięciami.
Facebook jest na razie największym w historii świata sklepem z pustymi półkami i milionami klientów na wyciągnięcie ręki. Inwestorzy, kupując akcje Facebooka, stawiają nie tyle na samą spółkę, ile na zmieniający realia biznesowe w każdej branży megatrend określany w skrócie SoMoLo (od social media, mobile technology, local business). Mimo wszelkich wyzwań (m.in. ochrona danych osobowych użytkowników) spółka Zuckerberga ma większą szansę niż jakikolwiek inny podmiot zostać liderem, czy wręcz monopolistą oferującym infrastrukturę dla małych firm i globalnych marek chcących zaistnieć w tej nowej kategorii. Podobnie jak pakiet oprogramowania MS Office umożliwił Microsoftowi zdominowanie rodzącego się rynku komputerów osobistych w latach 90. ubiegłego wieku, a algorytm PageRank dał Googlowi przewagę nad innymi wyszukiwarkami w dekadzie upowszechnienia Internetu, tak informacje o relacjach pomiędzy użytkownikami Facebooka a firmami mogą stanowić długoterminową przewagę konkurencyjną spółki.
Znacznie bardziej niepokojące niż wycena spółki są patologie branży finansowej, które zostały szczególnie zaakcentowane w procesie IPO Facebooka. Nawet nie chodzi mi o nadużycia banków inwestycyjnych będących gwarantami powodzenia tej emisji, które przyzwyczaiły nas, że z kilkumiesięczną regularnością wystawiają swoją reputację na próbę.