Kto zna żeglarstwo, wie, że wyczyn jest znaczny, ale kto nie zna, też pewnie wie – Formuła 1 na wodzie miała w Zatoce San Francisco swój najbardziej intensywny przystanek w historii. Ścigały się dwa siedmiotonowe katamarany z żaglo-skrzydłami o wysokości 13 pięter, ścigała się technologia XXI wieku, ścigały się miliony dolarów pana Larry'ego Ellisona & Co., właściciela Oracle Corp., człowieka wycenianego wedle ostatnich szacunków na 41 mld dol., przeciw którym rząd Nowej Zelandii postawił 36 mln dol. z podatków obywateli plus kilka razy tyle od arabskich sponsorów i ludzi dobrej woli.

Tyle trzeba było, by obejrzeć, jak Nowozelandczycy prowadzą 8-1, a potem przegrywają 8-9 na oczach tysięcy ludzi na nabrzeżu San Francisco i wysepce Alcatraz oraz trochę więcej przy telewizorach i w Internecie (w Polsce ładną transmisję dał kanał YouTube). Rzecz jasna wielu dziennikarzy natychmiast nazwało sportowym cudem powrót Amerykanów z niemal beznadziejnej sytuacji do triumfu. Jak rzadko jest to porównanie chybione, nietrafne i nawet nieco denerwujące, by napisać grzecznie o boleśnie banalnych skojarzeniach kolegów po fachu.

Cuda na wodzie to oczywiście rzecz biblijnie solidnie udokumentowana, ale tym razem sił nadprzyrodzonych do wygranej Amerykanów mieszać nie należy. Żadnym cudem nie było ukrycie we mgle tajemnicy kwoty, jaką naprawdę na swą żeglarską ekstrawagancję wydał miliarder Ellison. Nie było nim (cudem, nie Ellisonem) nagłe wyrzucenie z załogi Oracle taktyka Johna Kosteckiego i zastąpienie go przez brytyjskiego mistrza olimpijskiego w żeglarstwie Bena Ainslie. Cudem nie były przerwy w regatach, podczas których Ellison uruchomił na nabrzeżu dodatkowe laboratorium naukowe i sprowadził do niego w trybie pilnym kilkunastu wielkich specjalistów od poprawiania szybkości katamaranów. Cudem nie były przepisy regat, które anulowały wygrany przez Team New Zealand dziewiąty wyścig, gdy zwycięski katamaran nie zmieścił się w limicie czasu, bo słabo wiało. Cudem w końcu nie było to, że szefem sportowym zwycięskiego syndykatu był Russell Coutts z Nowej Zelandii, który po sukcesach żeglarskich dla ojczyzny został człowiekiem do międzynarodowego wynajęcia i dał już kiedyś stary srebrny dzbanek Szwajcarom, a teraz Amerykanom.

Takie niby-cuda, jak dowodzi przykład z Zatoki San Francisco, tylko sporo kosztują i, zdaje się, za trzy lata nie będzie na nie stać nawet szejków z rządem Nowej Zelandii pospołu. Chyba że wielki Larry coś zmieni w cichej zapowiedzi, że 35. Puchar Ameryki będzie jeszcze szybszy, większy i bardziej nowoczesny, mówiąc po amerykańsku: jeszcze bardziej cudowny.

[email protected]