Z GRZEGORZEM ZALEWSKIM o wadach polskiego rynku oraz propozycjach ich przezwyciężenia, doświadczeniach inwestora i analityka oraz ulubionych strategiach inwestycyjnych rozmawia PIOTR WĄSOWSKI
- Zacznijmy od początku. Kiedy zainteresowałeś się giełdą? - Początek moich zainteresowań rynkiem kapitałowym, jeszcze wtedy nie bezpośrednim inwestowaniem na giełdzie, to 1993 rok, czyli rok wielkiej hossy. Wzrosty były tak wspaniałe, że w pewnym momencie prawdopodobnie każdy chciał coś "uszczknąć" z tej - jak się wówczas wydawało - maszynki do robienia pieniędzy. Ja podszedłem do tego stosunkowo konserwatywnie. Powierzyłem niewielkie oszczędności jedynemu istniejącemu wówczas na rynku funduszowi inwestycyjnemu. W pewnym momencie zacząłem samodzielnie prowadzić "papierowy portfel akcji" i wydawało się, że inwestowanie jest na tyle proste, że warto wycofać pieniądze z funduszu i rozpocząć działalność samemu. Jak się później okazało, wcale nie jest to takie łatwe.
- Dlaczego? Straciłeś pieniądze? - Oczywiście, pieniądze na giełdzie traci się cały czas. Są transakcje dobre i złe. Na początku - jeśli nie jest to superhossa, lecz w miarę stabilny rynek - strat jest znacznie więcej. Są one konsekwencją emocjonalnego traktowania rynku. Dobrze jest w odpowiednim momencie to zrozumieć. Ja swego rodzaju catharsis przeszedłem po trzech latach gry na giełdzie. Trzymałem akcje Dom--Plastu, na których byłem do tyłu ponad 40 procent i wciąż łudziłem się, że "już za chwilę" odrobię straty. W końcu zmęczony tą sytuacją pewnego dnia sprzedałem wszystko i odetchnąłem z ulgą. Tego samego dnia po południu ukazał się komunikat, że Rubbermaid ogłasza wezwanie na Dom-Plast, i to po cenie zbliżonej do mojej ceny zakupu. To była ostatnia taka spektakularna wpadka, choć, oczywiście, nadal co jakiś czas emocje biorą górę nad zasadami i wtedy pojawiają się kłopoty. Tego nie da się uniknąć.
- Wróćmy do początku Twojej przygody z inwestowaniem. Studiowałeś filozofię, a nie finanse. Czy to pomogło Ci w zrozumieniu praw rządzących rynkiem, czy wręcz przeciwnie? - Rzeczywiście, gdyby ktoś wtedy, kilka czy kilkanaście miesięcy wcześniej zapytał, czy interesuje mnie giełda, rynek finansowy - prawdopodobnie bym się mocno zdziwił. Studia filozoficzne oraz zainteresowanie literaturą powodowały, że można było mnie uznać za tzw. typ humanistyczny. To, że brak podstaw rachunku prawdopodobieństwa czy statystyki jest uciążliwy przy pracy na rynku, dotarło do mnie jednak dość szybko - wskaźniki w analizie technicznej to wzory, które warto rozumieć. Na szczęście studia filozoficzne dały mi gruntowne przygotowanie z logiki, która okazała się nader pomocna. A później okazało się, że matematyka nie jest tak przerażającą nauką, jak się wydaje.
- Jak poradziłeś sobie, gdy w 1994 roku nadeszła bessa? - Po wspaniałym okresie, gdy każdy, kto miał kontakt z giełdą, zamieniał piasek w złoto, przyszedł 1994 rok - rok rozczarowania i bardzo dużych strat. W moim przypadku nastąpił ciekawy splot wydarzeń. Na początku 1994 roku postanowiłem zapisać się na kurs maklerski, który kosztował wówczas niemałe pieniądze. Większość moich oszczędności zainwestowałem wówczas w akcje Elektrimu, kupione - bardzo dobrze to pamiętam - po 1 350 000 zł (przed denominacją). Ich cena wzrosła do 2 800 000 zł, ja jednak byłem twardy, to była "przemyślana" inwestycja średnioterminowa - zyski z niej miały iść w dużej mierze właśnie na kurs maklerski. Pech chciał, że kurs zaplanowany na marzec, czyli w samym szczycie rynku, nie odbył się i przesunięto go na maj. Oczywiście, nie miałem wówczas zielonego pojęcia o tym, że należy zachowywać zysk już osiągnięty, czy stosować jakiekolwiek techniki obronne. Uznałem, że jest to na tyle doskonały wybór, że dotrzymam akcje do maja. Rzeczywiście, sprzedałem je (łącznie z innymi papierami) w maju po 1 380 000 zł - zysk "rewelacyjny". Pieniądze na kurs dostałem od przyjaciela.