Wolę futures niż akcje

Aktualizacja: 06.02.2017 04:24 Publikacja: 15.08.2000 00:01

Z GRZEGORZEM ZALEWSKIM o wadach polskiego rynku oraz propozycjach ich przezwyciężenia, doświadczeniach inwestora i analityka oraz ulubionych strategiach inwestycyjnych rozmawia PIOTR WĄSOWSKI

- Zacznijmy od początku. Kiedy zainteresowałeś się giełdą? - Początek moich zainteresowań rynkiem kapitałowym, jeszcze wtedy nie bezpośrednim inwestowaniem na giełdzie, to 1993 rok, czyli rok wielkiej hossy. Wzrosty były tak wspaniałe, że w pewnym momencie prawdopodobnie każdy chciał coś "uszczknąć" z tej - jak się wówczas wydawało - maszynki do robienia pieniędzy. Ja podszedłem do tego stosunkowo konserwatywnie. Powierzyłem niewielkie oszczędności jedynemu istniejącemu wówczas na rynku funduszowi inwestycyjnemu. W pewnym momencie zacząłem samodzielnie prowadzić "papierowy portfel akcji" i wydawało się, że inwestowanie jest na tyle proste, że warto wycofać pieniądze z funduszu i rozpocząć działalność samemu. Jak się później okazało, wcale nie jest to takie łatwe.

- Dlaczego? Straciłeś pieniądze? - Oczywiście, pieniądze na giełdzie traci się cały czas. Są transakcje dobre i złe. Na początku - jeśli nie jest to superhossa, lecz w miarę stabilny rynek - strat jest znacznie więcej. Są one konsekwencją emocjonalnego traktowania rynku. Dobrze jest w odpowiednim momencie to zrozumieć. Ja swego rodzaju catharsis przeszedłem po trzech latach gry na giełdzie. Trzymałem akcje Dom--Plastu, na których byłem do tyłu ponad 40 procent i wciąż łudziłem się, że "już za chwilę" odrobię straty. W końcu zmęczony tą sytuacją pewnego dnia sprzedałem wszystko i odetchnąłem z ulgą. Tego samego dnia po południu ukazał się komunikat, że Rubbermaid ogłasza wezwanie na Dom-Plast, i to po cenie zbliżonej do mojej ceny zakupu. To była ostatnia taka spektakularna wpadka, choć, oczywiście, nadal co jakiś czas emocje biorą górę nad zasadami i wtedy pojawiają się kłopoty. Tego nie da się uniknąć.

- Wróćmy do początku Twojej przygody z inwestowaniem. Studiowałeś filozofię, a nie finanse. Czy to pomogło Ci w zrozumieniu praw rządzących rynkiem, czy wręcz przeciwnie? - Rzeczywiście, gdyby ktoś wtedy, kilka czy kilkanaście miesięcy wcześniej zapytał, czy interesuje mnie giełda, rynek finansowy - prawdopodobnie bym się mocno zdziwił. Studia filozoficzne oraz zainteresowanie literaturą powodowały, że można było mnie uznać za tzw. typ humanistyczny. To, że brak podstaw rachunku prawdopodobieństwa czy statystyki jest uciążliwy przy pracy na rynku, dotarło do mnie jednak dość szybko - wskaźniki w analizie technicznej to wzory, które warto rozumieć. Na szczęście studia filozoficzne dały mi gruntowne przygotowanie z logiki, która okazała się nader pomocna. A później okazało się, że matematyka nie jest tak przerażającą nauką, jak się wydaje.

- Jak poradziłeś sobie, gdy w 1994 roku nadeszła bessa? - Po wspaniałym okresie, gdy każdy, kto miał kontakt z giełdą, zamieniał piasek w złoto, przyszedł 1994 rok - rok rozczarowania i bardzo dużych strat. W moim przypadku nastąpił ciekawy splot wydarzeń. Na początku 1994 roku postanowiłem zapisać się na kurs maklerski, który kosztował wówczas niemałe pieniądze. Większość moich oszczędności zainwestowałem wówczas w akcje Elektrimu, kupione - bardzo dobrze to pamiętam - po 1 350 000 zł (przed denominacją). Ich cena wzrosła do 2 800 000 zł, ja jednak byłem twardy, to była "przemyślana" inwestycja średnioterminowa - zyski z niej miały iść w dużej mierze właśnie na kurs maklerski. Pech chciał, że kurs zaplanowany na marzec, czyli w samym szczycie rynku, nie odbył się i przesunięto go na maj. Oczywiście, nie miałem wówczas zielonego pojęcia o tym, że należy zachowywać zysk już osiągnięty, czy stosować jakiekolwiek techniki obronne. Uznałem, że jest to na tyle doskonały wybór, że dotrzymam akcje do maja. Rzeczywiście, sprzedałem je (łącznie z innymi papierami) w maju po 1 380 000 zł - zysk "rewelacyjny". Pieniądze na kurs dostałem od przyjaciela.

- Nie zniechęciłeś sisię zniechęcić. Byłem jednak w trudnej sytuacji finansowej, a musiałem utrzymać rodzinę. Kurs maklerski to było swego rodzaju marzenie o konkretnej, płatnej (w wyobrażeniach - doskonale płatnej) pracy. Po zakończonym kursie, po długich poszukiwaniach, latem 1994 roku podjąłem pracę w biurze maklerskim - wysokość pensji szybko zweryfikowała marzenia.

- Czy po skończeniu kursu maklerskiego zdałeś egzamin? - Do egzaminu przystąpiłem już po zdobyciu pracy - mizernie płatnej, ale absorbującej. To było nowe biuro, dopiero startowało i trzeba było je organizować. W konsekwencji oblałem egzamin, co, gdy patrzę na to z perspektywy, nie było takie złe. W biurze zaś pracowałem od samego początku do samego końca - tego biura oczywiście.

- Pracując później w PARKIECIE pisałeś wiele zaczepnych tekstów pod adresem różnych instytucji: GPW, KPWiG. Jako licencjonowany makler raczej nie mógłbyś tego robić. - Dokładnie tak, jako licencjonowany makler nie mógłbym sobie pozwolić na zbyt wiele. Później kilka osób, które można teraz określić mianem dziennikarzy finansowych, zrzekło się licencji - aby nie przeszkadzało to w pracy i by bez oddechu KPWiG na plecach można było swobodnie inwestować.

- Jak oceniasz pracę w PARKIECIE? - To było wspaniałe doświadczenie. Gazeta powstała w dużej mierze dzięki ludziom, którzy chcieli pisać, bo uważali, że mają coś do zaproponowania. W związku z tym, że większość z nich aktywnie inwestowała, była to gazeta taka, jaką chcieliby czytać. I to była i jest jej najmocniejsza strona. O inwestowaniu pisali ludzie, którzy tracili i zarabiali na rynku, a nie teoretycy.

Oczywiście, tu pojawia się problem możliwych manipulacji przez prasę i samych dziennikarzy. Dziennikarze finansowi wszędzie na świecie inwestują i piszą teksty o inwestowaniu czy spółkach - dzięki czemu są bardziej wiarygodni. Im rynek będzie większy i odpowiednio skonstruowany, tym podatność inwestorów na manipulacje (rzeczywiste czy domniemane) będzie bardziej ograniczona.

Kilka lat temu na pierwszej stronie PARKIETU ukazał się tekst dotyczący rekomendacji powszechnych świadectw udziałowych - była to pierwsza rekomendacja kupuj z dużego zagranicznego banku. "Najbardziej płynny papier Europy Środkowej" - jak wówczas określano PŚU - poszybował w górę. Później podobna była sytuacja z akcjami KGHM, gdy dziennikarz zwrócił uwagę na rosnące ceny srebra. Niektórzy mogą uznać to za manipulację, zespół redakcyjny i dziennikarz mieli jednak swego rodzaju satysfakcję z wpływu na rynek. Obecnie również zdarzają się takie sytuacje, uczestniczy w tym nie tylko prasa, ale również firmy zwołujące konferencje czy analitycy publikujący rekomendacje.

PARKIET wyznaczył kilka standardów i nowych ścieżek w Polsce. Jak doskonale wiesz, przed naszym przyjściem do gazety wszyscy unikali prognoz, które mogłyby coś sugerować. Strach przed KPW był naprawdę duży. My uznaliśmy, że zajmując się analizą techniczną, musimy inwestorów informować, że kurs akcji spółki może o tyle i tyle spaść bądź wzrosnąć. Było to wtedy bardzo kontrowersyjne, ale cóż, uważaliśmy, że jeśli znaleźliśmy coś atrakcyjnego na rynku, to należy o tym natychmiast napisać. Brak licencji doskonale w tym pomagał. Byliśmy niejako poza kontrolą KPW, a że czasem nie byliśmy lubiani, zwłaszcza gdy prognozy dotyczące spadków sprawdzały się...

- Później przeszedłeś do Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych DWS. - Tak, to była niesamowita nobilitacja. Propozycja pracy z tej strony, od ludzi, którzy w rodzimym światku funduszy odnieśli sukces osiągając wymierne zyski i nie wmawiali inwestorom, jak robiły to inne fundusze, żeby czekali 10-20 lat aż urosną ich pieniądze. Rok pracy w instytucji finansowej uwidocznił jednak pewne wady. Z jednej strony, była praca we wspaniałym zespole zarządzającym i analitycznym, który zgromadził wokół siebie Robert Nejman, z drugiej jednak brak dynamiki, która była mi potrzebna. Tak się stało, że od 1998 roku, gdy w Polsce ruszył odszedłem od inwestowania w akcje. Skupiłem się na futures, poznałem kilka osób grających w tym segmencie rynku w USA, od których wiele się nauczyłem i praca w DWS była jakby cofnięciem się - powrotem do akcji, gdzie metody inwestycyjne różnią się istotnie od sposobów inwestowania w kontrakty. I to był jeden z powodów, dla których zrezygnowałem z ośmiogodzinnego trybu pracy na rzecz własnego przedsięwzięcia.

- No właśnie, jakie masz plany na przyszłość? - Ta decyzja dojrzewała kilka lat. Moim marzeniem jest posiadanie w przyszłości czegoś w rodzaju własnego funduszu zamkniętego. Kilka miesięcy temu doszedłem do wniosku, że nadszedł czas, by realizować część tych planów, praca w instytucji zaś była jeszcze z kilku innych powodów na tyle męcząca, że postanowiłem: "teraz albo nigdy".

Tekst jest fragmentem artykułu, który w całości znajduje się w numerze sierpień '00 miesięcznika Profesjonalny Inwestor.

Piotr Wąsowski

Materiał Partnera
Zasadność ekonomiczna i techniczna inwestycji samorządów w OZE
Inwestycje
ESRS G1 Postępowanie w biznesie
Inwestycje
Złoto już powyżej 3300 dolarów za uncję
Inwestycje
Złoto może być nawet dwa razy droższe
Inwestycje
Krajowy popyt na obligacje nie odpuszcza
Inwestycje
Trump przegrywa we własną grę. Na rynkach ogromny chaos