Mają oni wiele postulatów. Chcą m.in. podwyżki płac o 36 proc. w ciągu czterech lat (tempo podwyżki ma być więc takie samo jak wzrost wynagrodzeń prezesów ich firm), zmniejszenia tygodnia pracy do 32 godzin oraz przyznania większej liczby dni wolnych w ciągu roku. Strajk ten jednak należy też widzieć w kontekście coraz większych obaw pracowników przemysłu motoryzacyjnego, że rozwój branży samochodów elektrycznych pozbawi ich pracy. Związkowcom nie podobają się hojne subsydia dla producentów elektryków przyznane przez administrację prezydenta Joe Bidena w ramach ustawy o redukcji inflacji. Prezydencka administracja przekonuje, że wsparcie dla producentów aut elektrycznych doprowadzi do powstania wielu dobrze płatnych etatów. Robotnicy obawiają się jednak, że wiele miejsc pracy zniknie. Wszak dużo części samochodowych wykorzystywanych do produkcji aut z silnikami spalinowymi nie jest używanych do budowy elektryków. Ponadto produkcja samochodów elektrycznych jest często bardziej zautomatyzowana i według wyliczeń firmy AlixPartners budowa układu napędowego auta elektrycznego zajmuje średnio 40 proc. mniej czasu od budowy takiego układu w samochodzie spalinowym. Mniej więc też potrzeba ludzi do budowy auta elektrycznego. Ponadto nowe etaty w fabrykach samochodów elektrycznych mogą powstawać z dala od tradycyjnych centrów produkcji motoryzacyjnej w USA. Dają o sobie też znać obawy, że cały rynek samochodów skurczy się w wyniku zielonej transformacji energetycznej.
Prezydent Biden twierdzi, że jest najbardziej prozwiązkowym przywódcą USA od wielu dekad. Spór ze związkiem United Auto Workers może go jednak kosztować reelekcję w przyszłym roku. Robotnicy z fabryk motoryzacyjnych GM, Forda i Stellantisa to bowiem głównie mieszkańcy kluczowych stanów, takich jak Ohio czy Michigan. Biden wygrał tam w 2020 r. niewielką większością. Utrata sympatii związku może go więc drogo kosztować. HK