Potężne trzęsienie ziemi, które 6 lutego zabiło w Turcji ponad 45 tys. ludzi i zburzyło kilkadziesiąt tysięcy budynków w dziesięciu prowincjach, było nie tylko wielką tragedią humanitarną i ciosem dla gospodarki. Może ono również skutkować totalną zmianą w tureckiej polityce – doprowadzić do utraty władzy przez rządzącego krajem już od 20 lat prezydenta (a w latach 2003–2014 premiera) Recepa Erdogana i jego partii AKP. Erdogan przez ostatnie dekady radził sobie z najróżniejszymi zagrożeniami – zdołał nawet przetrwać wojskowy zamach stanu z 2016 r. Jego popularność, co prawda została mocno nadszarpnięta przez kryzys gospodarczy, załamanie kursu liry i bardzo wysoką inflację (sięgającą w październiku 85,5 proc.), ale jeszcze w styczniu odzyskiwał on poparcie w sondażach, do czego przyczyniła się jego hojna polityka socjalna. Pierwsza tura wyborów prezydenckich i wybory parlamentarne pierwotnie miały się odbyć 18 czerwca. Jeszcze przed trzęsieniem ziemi Erdogan zapowiedział ich przesunięcie na 14 maja. Kataklizm, który dotknął Turcję, sprawił, że ta data stała się mniej realna. Erdogan zapowiedział jednak w środę, że będzie się jej trzymał. Zamierza on stanąć w szranki wyborcze 14 maja.
Zadziwiające sondaże
Sondaże przeprowadzane w styczniu dawały Erdoganowi duże szanse na zwycięstwo. Miał w nich od 39 proc. do 50 proc. poparcia. Jedyny sondaż, jaki przeprowadzono w końcówce lutego, okazał się dla niego też zadziwiająco dobry. Obecny prezydent uzyskał w nim aż 49,8 proc. poparcia. Czyżby nie miał z kim przegrać? Opozycja nie ma obecnie wiodącego kandydata. Na pewno jednak stanie murem za tym, komu uda się przejść do drugiej tury. Kemal Kilicdaroglu, ekonomista będący od 2010 r. przewodniczącym CHP (głównej partii opozycyjnej), miał w sondażach ze stycznia i lutego od 10 proc. do 46 proc. poparcia. Nie jest on jednak jedynym kandydatem własnej partii. Mansur Yavas, burmistrz Ankary reprezentujący CHP, dostawał w sondażach z ostatnich dwóch miesięcy od 8 proc. do 29 proc., a Ekrem Imamoglu, burmistrz Stambułu (również z CHP) zdobywał od 5 proc. do 17 proc. Selahattin Demirtas, jeden z szefów lewicowej partii HDP, uzyskiwał natomiast od 5 proc. do 10 proc. poparcia. Opozycję jak na razie łączy pragnienie odsunięcia Erdogana od władzy, ale dzielą ambicje jej liderów.
Czytaj więcej
BIST 100, główny indeks giełdy w Stambule, zyskał przez ostatni miesiąc blisko 8 proc. Od dołka z 7 lutego wzrósł natomiast o 17 proc. Sesja z 7 lutego odbyła się dzień po potężnym trzęsieniu ziemi, które spustoszyło dziesięć południowo-wschodnich tureckich prowincji. Wstrzymano podczas niej handel i wznowiono go 15 lutego. Wówczas doszło do silnego odbicia. Przyczynił się do niego rząd turecki, który dał wytyczne państwowym bankom i funduszom, by kupowały akcje. Zapowiedział także ulgi podatkowe na skup akcji własnych.
Trzęsienie ziemi na pewno jednak postawiło Erdogana w trudnej sytuacji. To on jest rozliczany za niedociągnięcia towarzyszące akcji ratunkowej i pomocowej. To jemu wypomina się zbyt liberalną politykę wobec deweloperów, którzy budowali na terenach sejsmicznych domy, które nie spełniały norm budowlanych. (W 2018 r. jego administracja wprowadziła amnestię dla winnych zaniedbań budowlanych. Winne ich spółki musiały jedynie zapłacić grzywny. W prowincjach dotkniętych niedawnym trzęsieniem ziemi złożono ponad 100 tys. wniosków o skorzystanie z takiej amnestii). Ekipa Erdogana reaguje na tę krytykę w sposób wielopłaszczyznowy. Na niektóre media nałożyła kary i próbowała blokować Twittera. Do aresztów trafiło ponad 200 deweloperów podejrzanych o łamanie norm budowlanych. Prezydent publicznie przeprosił zaś za błędy popełniane przez władze w ramach akcji ratunkowej. Obiecał też duży program pomocowy, obejmujący m.in. budowę 300 tys. domów. Zdaje on sobie sprawę z tego, że tereny dotknięte kataklizmem były dotąd jego bastionem poparcia. Czy utrzyma tych wyborców, będzie w dużej mierze zależało od sprawności akcji pomocowej.