W styczniu indeks cen konsumpcyjnych (CPI), główna miara inflacji w Polsce, podskoczył o 1,2 proc. w stosunku do grudnia. Była to jego największa miesięczna zwyżka od dekady. W ujęciu rok do roku inflacja wyniosła 2,7 proc. z 2,3 proc. w grudniu, przewyższając oczekiwania większości analityków. Choć na tle minionego roku, gdy CPI rósł średnio w tempie 3,4 proc., inflacja pozostaje na razie niższa, ekonomiści już wycofują się z dominujących na przełomie lat prognoz, wedle których tak będzie przez cały rok. Te prognozy opierały się na założeniu, że inflację nad Wisłą podbiją chwilowo podwyżki cen administrowanych, ale jednocześnie sytuacja w otoczeniu globalnym będzie działała w przeciwnym kierunku. Dziś jednak w tym otoczeniu nie brakuje oznak narastającej presji na wzrost cen.
W strefie euro, gdzie w drugiej połowie ub.r. utrzymywała się łagodna deflacja, w styczniu inflacja sięgnęła 0,9 proc. rocznie. Inflacja bazowa, nieobejmująca cen energii i żywności, podskoczyła najbardziej w historii: z 0,2 proc. rok do roku w grudniu do 1,4 proc. w styczniu. Tak wysoka nie była od pięciu lat. Inflacyjnych niespodzianek na początku roku nie brakowało też w innych częściach globu, do czego przyczynił się m.in. skok do najwyższego poziomu od 2014 r. indeksu cen żywności FAO. A skoro już dziś, gdy popyt w globalnej gospodarce wciąż tłumi pandemia Covid-19, inflacja zaczyna przyspieszać, to czego można się spodziewać, gdy w dalszej części roku konsumenci i firmy zaczną wydawać nagromadzone oszczędności?
Powrót do przedkryzysowej normalności
Już dziś część ekonomistów ostrzega, że świat czeka „gwałtowne przebudzenie" po latach, a nawet dekadach, usypiająco niskiej inflacji. Prognozy instytucji międzynarodowych na to na razie nie wskazują. Przykładowo, Międzynarodowy Fundusz Walutowy przewiduje, że co najmniej do 2025 r. inflacja w rozwiniętych gospodarkach będzie utrzymywała się poniżej 2 proc. Jak jednak zauważył w połowie lutego na łamach „Project Syndicate" Axel Weber, były prezes Bundesbanku, a dziś szef rady nadzorczej UBS, te prognozy opierają się na modelach, które mogą nie przystawać do dzisiejszych realiów, odmienionych przez pandemię. „W 2014 r. były przewodniczący Fedu Alan Greenspan przewidywał, że prędzej czy później inflacja będzie musiała wzrosnąć, nazywając (rosnący – red.) bilans Fedu stertą drewna. Pandemia może być iskrą, która tę stertę podpali" – pisał Weber. Wielu amerykańskich ekonomistów, jak Lawrence Summers i Olivier Blanchard, za taką iskrę uważają z kolei szykowany przez administrację Joe Bidena pakiet stymulacyjny o wartości niemal 2 bln USD.
Zarówno Summersowi, jak i Blanchardowi, byłemu głównemu ekonomiście Międzynarodowego Funduszu Walutowego, do niedawna sen z powiek spędzała raczej perspektywa permanentnie zbyt niskiej inflacji. Ten drugi po poprzednim kryzysie, w 2010 r., wywołał wśród ekonomistów spore poruszenie propozycją, aby banki centralne wyraźnie podwyższyły swoje cele inflacyjne, np. do 4 proc. (dziś to zwykle 2 proc.). To miałoby pozwolić im na trwałe podwyższenie stóp procentowych dzięki czemu – po pierwsze – miałyby większą przestrzeń do ich obniżenia w razie potrzeby i – po drugie – ograniczyłoby niepożądane skutki uboczne polityki niskich stóp. Summers, wykładowca z Harvardu, a w przeszłości m.in. główny doradca ekonomiczny Baracka Obamy oraz sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona, w ostatnich latach szukał sposobów na wyrwanie świata z „sekularnej stagnacji", czyli stanu permanentnie niskiego wzrostu gospodarczego, niskiej inflacji i zerowych stóp.