W ankiecie zaznaczył pan, że stopy powinny być na dzisiejszym poziomie, ale zasadne jest dalsze zaostrzanie polityki pieniężnej przez sprzedaż obligacji z portfela NBP. Jak to ilościowe zacieśnianie (QT) miałoby wyglądać i co miałoby dać?
Bank centralny powinien luzować bądź zacieśniać politykę pieniężną w zależności od sytuacji gospodarczej i perspektyw inflacji. Ale sposób, w jaki to robi, powinien zależeć od uwarunkowań. Projekcja inflacji sugeruje, że inflacja będzie powyżej celu nawet w horyzoncie 2,5 lat, choć powinna być w celu w horyzoncie co najwyżej dwóch lat. Dalsze zacieśnienie polityki pieniężnej jest więc zasadne, ale nie w drodze podwyżek stóp. Potrzebę podwyżek ogranicza moim zdaniem umocnienie złotego, które samo w sobie jest ekwiwalentem zacieśnienia polityki pieniężnej. Problemem jest jednak wciąż słaba koordynacja między polityką pieniężną a fiskalną. Stopy procentowe mocno wzrosły, ale skutki są osłabiane przez najwyższy od lat deficyt w sektorze finansów publicznych. NBP mógłby tę koordynację zwiększyć, uruchamiając sprzedaż obligacji skarbowych i gwarantowanych przez Skarb Państwa, które kupił w latach 2020–2021. Sprzedawane papiery konkurowałyby z emisjami Ministerstwa Finansów, motywując rząd do zmniejszenia deficytu. Warunki rynkowe byłyby mniej zachęcające do takich emisji. To wpisywałoby się w praktykę innych banków centralnych. Zarówno EBC, jak i Fed stopniowo sprzedają obligacje skarbowe ze swoich portfeli. Nie widzę powodu, aby nie robił tego też NBP.
Widzi pan jakieś szanse na realizację tego postulatu? Cały program skupu obligacji przez NBP był dość tajemniczy, bank nie informował, jak długo planuje te papiery kupować i ile chce ich wchłonąć. Teraz nie wiadomo nic o planach sprzedaży.
Krąg decyzyjny był w NBP nieco inny niż w innych bankach centralnych. Programem skupu obligacji zawiadywał zarząd, a nie RPP jak w innych krajach. Nietypowe było też to, że NBP przeprowadził jeszcze dwie operacje skupu obligacji po rozpoczęciu podwyżek stóp. NBP w większym stopniu niż inne banki centralne koncentrował się na obligacjach gwarantowanych przez Skarb Państwa, a nie przez niego emitowanych. Te różnice nie zmieniają mojej oceny, że rynkowi przydałaby się kotwica w postaci harmonogramu sprzedaży tych obligacji. One zaczną zapadać w 2024 r., ale nieregularnie, co będzie wpływało na warunki pieniężne. Lepiej to wygładzić, przy okazji zwiększając przejrzystość polityki pieniężnej i rozwiązując największą nieefektywność w tym obszarze, czyli niespójność pomiędzy polityką NBP a polityką fiskalną.
Kilka dni temu Pracodawcy RP wystosowali pismo do minister rodziny i polityki społecznej Marleny Maląg, apelując o zmiany zasad ustalania płacy minimalnej. Co jest złego w obecnym mechanizmie, który wiąże płacę minimalną z inflacją i wzrostem gospodarczym, choć zostawia rządowi pewną swobodę?
Mówiliśmy przed chwilą o tym, że polityka pieniężna musi w sposób dość bolesny dla kredytobiorców hamować popyt w gospodarce, kompensując wzrost popytu inspirowany przez rząd. Tymczasem rząd proponuje podwyższenie płacy minimalnej w 2024 r. o około 20 proc., po podobnej podwyżce w br. Jako ekonomista najbardziej obawiam się motywacyjnych skutków tego, że spłaszcza się struktura zarobków. W takim tempie, w jakim podnoszona jest płaca minimalna, nie rosną bowiem wynagrodzenia w sferze budżetowej ani w szerokiej gospodarce. W budżetówce w tym i w przyszłym roku wzrost płac sięgać ma 7–8 proc. Efekt jest taki, że podczas gdy jeszcze kilka lat temu płacę minimalną otrzymywało 1,6 mln osób, czyli około 11 proc. pracujących, to w tym roku jest to już ponad 3 mln osób, a w 2024 r. ta liczba jeszcze wzrośnie. To będzie już około 27 proc. wszystkich pracujących. To będzie oznaczało, że w niektórych sektorach – tam, gdzie generalnie płace są dość niskie – wynagrodzenia nie będą zależały od kwalifikacji, doświadczenia, zaangażowania.