Po tym jak słynący z niekorzystnej sezonowości wrzesień przyniósł ciąg dalszy turbulencji, pierwsze sesje października – wbrew temu, że bywa on określany jako „miesiąc krachów” (takich jak w latach 2008, 1987, 1929) – stoją pod znakiem odreagowania. Korekta pędzących w górę notowań dolara oraz rentowności obligacji pozwoliła na solidne odbicie indeksów giełdowych. Być może błyskawiczna interwencja Banku Anglii po załamaniu cen obligacji i funta na wieść o potrzebach pożyczkowych związanych z obietnicami nowego rządu (z których równie błyskawicznie się wycofano) stanowi pierwszy nieśmiały sygnał, że też inne główne banki centralne w którymś momencie będą musiały poddać się presji i robić przynajmniej przejściowe wyjątki od jastrzębiej polityki monetarnej. Ale na razie są to bardziej nadzieje niż fakty.

Tymczasem skutki uboczne dotychczasowego zacieśniania monetarnego są coraz bardziej widoczne, szczególnie w odczytach wskaźników wyprzedzających. Globalny wskaźnik przemysłowy PMI spadł we wrześniu poniżej recesyjnej granicy 50 pkt. O krok od tego pułapu znalazł się też amerykański ISM Manufacturing PMI (50,9), przy czym „szybszy” subindeks nowych zamówień już sygnalizuje ryzyko recesji (47,1). Z naszych kalkulacji wynika, że o ile S&P 500 zdyskontował już w całości te odczyty, to ewentualne ich pogarszanie – na wzór np. lat 2008 lub 2001 – nie jest jeszcze w cenach.