Skutki będą o wiele poważniejsze niż dotychczasowe redukcje stóp procentowych, które mogły jedynie w pośredni sposób wpływać na gospodarkę. Po pierwsze, "quantitative easing" ("ilościowe poluzowanie" - jak enigmatycznie określa się zastrzyki płynności dla systemu finansowego), nie może nie wygrać z deflacją, czyli zjawiskiem, które Fed uznaje za wroga numer 1.

Po drugie, prawdopodobnie istnieje bardzo cienka linia, oddzielająca walkę z deflacją od powrotu silnej inflacji. Wpompowanie gotówki w gospodarkę nie pozostanie na dłuższą metę bez tych negatywnych konsekwencji. Można się zastanawiać, na ile dodruk pieniędzy wpłynie na realne ożywienie gospodarcze, a na ile przełoży się na "pusty" wzrost cen. Konsekwencje będą prawdopodobnie tak ogromne, że trudno je obecnie ogarnąć.

Ostre osłabienie dolara i skok cen surowców - to przynajmniej część prawdopodobnego "modelu" rozwoju wydarzeń w drugiej połowie roku. Już teraz warto zwrócić uwagę na to, co dzieje się na wykresie cen ropy. W minionym tygodniu notowania "czarnego złota" (w Londynie) z impetem wybiły się w górę z trójkąta symetrycznego obejmującego okres od początku roku.

Jest to pierwszy tak wyraźny sygnał zmiany nastrojów na tym rynku od połowy minionego roku (kiedy rozpoczął się trwający do niedawna krach). Wczoraj z kolei kurs ropy naruszył kolejny kluczowy opór, jakim jest szczyt z początku stycznia (52,2 USD za baryłkę). Już teraz surowiec ten jest najdroższy od prawie czterech miesięcy, a wydaje się, że mamy dopiero do czynienia z początkiem zmiany długoterminowego trendu.

Wydaje się, że najbardziej na polityce Fedu ucierpią natomiast posiadacze amerykańskich obligacji - ich obecna niska rentowność wręcz gwarantuje realne straty w momencie powrotu inflacji.