Niskie otwarcie piątkowych notowań potwierdza, że pojawiać się zaczynają próby "sprowokowania" wyprzedaży czy też chęć do pozbycia się akcji, które w ostatnich paru tygodniach dały przyzwoicie zarobić.
15-sesyjna (w przybliżeniu trzytygodniowa) zwyżka S&P 500 wyniosła do czwartkowego zamknięcia aż 22 proc. Tak ogromny krótkoterminowy wzrost można określić jako taką samą statystyczną anomalię, jak niedawne paniczne, równie gwałtowne spadki. Tak szybkiego skoku notowań nie było w całej powojennej historii Wall Street. Ostatni raz, kiedy 15—sesyjna zwyżka S&P 500 przekroczyła 20 proc., zdarzył się we wrześniu 1938 r., czyli ponad 70 lat temu!
Nic dziwnego, że w tych okolicznościach pojawia się coraz więcej inwestorów chętnych do pozbycia się akcji. Tym bardziej że trwająca od jesieni 2007 r. bessa zdążyła ich przyzwyczaić do tego, że wszelkie zwyżki są nietrwałe, a prędzej czy później musi dojść do pogłębienia dołków.
Rozpoczynający się właśnie etap realizacji zysków, paradoksalnie będzie o wiele ważniejszy dla średnio- i długoterminowych perspektyw rynku akcji, niż odreagowanie w ostatnich tygodniach. Logika bessy nakazuje oczekiwać spadków na tyle silnych, by S&P 500 znalazł się niebawem ponownie w pobliżu marcowego dołka (666,9 pkt intraday). Jeżeli korekta zatrzyma się zanim do tego dojdzie, będzie to wyraźny sygnał, że odreagowanie z ostatnich tygodni to coś więcej, niż słomiany zapał kupujących.
Wskazówkę co do rozwoju wydarzeń trudno wciąż, niestety, znaleźć w gąszczu najnowszych danych gospodarczych z USA. Jedne wskaźniki ciągle potwierdzają tendencje recesyjne, inne zaś sugerują stopniową poprawę. Dobrym przykładem były opublikowane w piątek dane o dochodach i wydatkach Amerykanów w lutym. Podczas gdy dochody zmalały (o 0,2 proc.), to wydatki wzrosły drugi miesiąc z rzędu (o 0,2 proc.).