To jest na przykład konflikt racji, opinii, poglądów. Gdy wynaleziono platformy dla ich upubliczniania, bardzo szybko okazało się, że prawie każdy czuje się uprawniony do tego, by nie tylko mieć opinię w prawie każdej sprawie, ale w dodatku ją ogłaszać. A zarządzający platformami doszli w związku z tym do wniosku, że ludzi łatwo da się podzielić na zwalczające się grupy – co nazywamy polaryzacją. Bo zaczęli na tym zarabiać. Ludzie walczący cyfrowo są jeszcze bardziej ekspresywni, a więc zaangażowani, a na osobach zaangażowanych można więcej zarobić, sprzedając im różne rzeczy. Więcej niż na ludziach, dajmy na to, kontemplujących przyrodę w ogrodzie z książką w ręku. Zdumiewające, że platformy te nazywane są nadal tu i ówdzie mediami „społecznościowymi”. To chyba kluczowa manipulacja. Społeczność to jest zbiorowość wytwarzająca własne reguły społeczne i spójność celów i interesów. A nie masa dająca się ustawiać na planszy jak w warcabach. Warcaby? Właśnie zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat użyłem tego słowa na piśmie. Pewnie poprzednio to było wtedy, gdy grałem w warcaby ze swoim ojcem. Oto pożytek z pisania – zdarzają się wtedy momenty wartościowe. Jeżeli przyłożyć to kryterium do platform, na których wielu z nas pisze, to można dojść do wniosku dość krzepiącego. Są one również katalizatorem tych jaśniejszych, bardziej wartościowych przeżyć. Bo piszemy, piszemy, piszemy i wtedy czasem coś odkrywamy, u siebie lub u innych. Coś, co pomaga nam żyć.
Oprócz konfliktów rozgrywających się w wirtualnej przestrzeni mamy też konflikty bardziej realne. Chociaż dzisiaj nawet trudno dzielić przestrzeń na „realną” i wirtualną. Pamiętacie, że jeszcze niedawno to rozróżnienie było często używane jako tłumaczące, a zarazem rozdzielające dwa światy? To się też zmieniło, bo cele w świecie realnym osiąga się poprzez aktywność w tym wirtualnym (zaczynając od wyborów w polityce, kończąc na randkowaniu), a świat wirtualny pęcznieje z kolei czy wręcz tuczy się na tym, co się wydarza w tej drugiej rzeczywistości. A to znaczy, że obie zintegrowały się do tego stopnia, że trudno powiedzieć, że to są byty odrębne. I nie możemy się już pocieszać, że wprawdzie coś wygląda okropnie w wirtualu, ale przecież kondycja tego czegoś w realu jest zupełnie inna.
Staram się w tym felietonie być bardziej koncyliacyjny wobec tej zintegrowanej rzeczywistości, niż bywam w ostatnim, niepokojąco już długo trwającym, czasie. Nawet przyjaciel mój apeluje do mnie w naszych rozmowach, żebym był mniej krytyczny. Dla starszych czytelników fraza „przyjaciel mój”, którą wyżej popełniłem, jest oczywistym zapożyczeniem; młodszym wyjaśniam, że to pierwsze słowa piosenki „Obudź się” Oddziału Zamkniętego.
Pozostając w nastroju niekrytycznym, wspieranym przez fakt, że piszę ten tekst w walentynki, powiem coś dobrze o Unii Europejskiej. Otóż urzędnicy wzięli sobie, jeśli nie do serca, to do umysłu, hasło „obudź się”, i zapowiadają, że będą odkręcać Zielony Ład. Oczywiście to jest znowu efekt Trumpa, co nawet sami urzędnicy poniekąd przyznają, twierdząc że trzeba wzmocnić konkurencyjność unijnej gospodarki. Bo gdyby agresywność nowej Ameryki nie wyeksponowała słabej pozycji Europy w warcabach gospodarczych i geopolitycznych, to nie wiem, czy cokolwiek by się zmieniło.
Ciemny lud wszystko kupi, nie można więc wykluczyć, że tak właśnie pomyśleli ci, którzy musieli jakoś opakować ten odwrót od Zielonego Ładu. I wymyślili konkurencyjność. Ale ponieważ nikt nie zabronił ciemnemu ludowi posiadać pamięci, to przypomnę, że konkurencyjność to jest taki jakby już stary szlagwort, nawet w ramach tej urzędniczej nowomowy. Był taki twór, strategia lizbońska. Napisano w niej, że do roku któregoś tam – a jest to dokument tak bardzo bezwartościowy, że nawet nie chce mi się sprawdzać, kiedy miał nastąpić ten przełomowy moment – Unia Europejska doścignie, a następnie prześcignie w innowacyjności Amerykę.