To nowy front na wojnie kredytobiorców przeciwko bankom. Po tym, jak TSUE nadał sygnaturę w sprawie, powstała ciekawość, czy jego orzeczenie spowoduje lawinę pozwów i unieważnionych umów, tak jak w przypadku kredytów frankowych.
W mojej ocenie tak nie będzie, albowiem kredyty oparte na WIBOR i kredyty frankowe różnią się znacznie. „Sprawa WIBOR-u” to nie ten sam przypadek co kredyty frankowe.
Po pierwsze, WIBOR – w przeciwieństwie do frankowego przeliczenia walutowego – jest jasno sprecyzowanym wskaźnikiem, na którym opiera się wyliczenie zmiennego oprocentowanie kredytu. WIBOR został zaakceptowany przez Komisję Europejską i KNF do stosowania w umowach z konsumentami. Nie stanowi „wymysłu” banku, lecz zewnętrzny wskaźnik, którego wyliczanie jest nadzorowane przez państwo. Ewentualne orzeczenie TSUE wskazujące, że WIBOR narusza prawa konsumentów, stanowiłoby w tym przypadku duże zaskoczenie.
Drugą – równie ważną – różnicą między przeliczeniem walutowym w kredycie frankowym a WIBOR-em jest ich rola w umowie. Przeliczenie – w przeciwieństwie do WIBOR-u – nie jest tzw. głównym świadczeniem umowy. WIBOR – jako składnik oprocentowania kredytu – to element głównego obowiązku kredytobiorcy wobec banku. Jako taki WIBOR nie powinien być badany pod kątem abuzywności, o ile wysokość oprocentowania jest jednoznaczna.
Badanie zmiennego oprocentowania kredytów – nie tylko polskich – ma swoją historię przed TSUE. Trybunał stał do tej pory na stanowisku, że publikacja sposobu obliczania stopy procentowej o łatwej dostępności powoduje, że skorzystanie z niej w umowie kredytu jest jednoznaczne. W innej sprawie TSUE uznał, że umowa kredytu nie musi zawierać definicji publikowanego wskaźnika oprocentowania. Tymczasem konsumenta od zasad wyliczania WIBOR-u dzieli tylko kilka kliknięć w przeglądarce internetowej.