100 lat nie kończy historii złotego, ale zbliża się czas euro

Chodzi o to, że transatlantyk lepiej radzi sobie w czasie sztormu niż mały kuter rybacki. Im większa i potężniejsza waluta, tym lepiej radzi sobie na wzburzonym morzu – tłumaczy ekonomista prof. Witold Orłowski.

Publikacja: 26.04.2024 06:00

fot. Artur Ettinger/mpr

fot. Artur Ettinger/mpr

Foto: materiały prasowe

29 kwietnia 1924 r. do obiegu został wprowadzony złoty polski. To było ważne wydarzenie dla naszego kraju?

Bardzo ważne. Z dwóch powodów. Krótkookresowo uratowało to Polskę przed krachem gospodarczym. W kraju mieliśmy hiperinflację, ceny w ciągu roku 2023 wzrosły aż 300–400 razy, czyli inflacja wyniosła około 35 tys. proc., zaufanie do pieniądza krajowego, którym była marka polska, spadało do zera. Bochenek chleba kosztujący 1200 marek na początku roku na koniec roku kosztował prawie pół miliona marek. W takich warunkach nie da się normalnie prowadzić działalności gospodarczej. Trzeba było podjąć radykalne reformy. I reformy ówczesnego premiera Władysława Grabskiego, w tym wprowadzenie złotego, ustabilizowały sytuację finansową. Ale sukces reform miał także fundamentalne znaczenie. Rok 1923 to był jeszcze czas, w którym wielu ludzi na świecie, na czele z Niemcami, otwarcie twierdziło, że odrodzona Polska nie jest zdolna do samodzielnego rozwoju. Minęło ledwie pięć lat od odzyskania niepodległości i mogło się wydawać, że nasz kraj się po prostu gospodarczo rozpada. Jest na skraju bankructwa, nie ma stabilnego pieniądza, nie jest w stanie prowadzić polityki gospodarczej. Sukces reform Grabskiego pomógł więc przezwyciężyć głęboki kryzys państwa. Uświadomił społeczeństwu, że Polska jest w stanie funkcjonować jako normalny kraj, że jest w stanie rozwijać się i utrzymać swoją niepodległość.

Jak ludzie przyjęli reformy Grabskiego?

Ze sporą niechęcią, wybuchały strajki, rząd był ostro atakowany w Sejmie. Problem polegał na tym, że Grabski musiał przede wszystkim przeprowadzić drastyczny program uzdrowienia finansów państwa. W pewnym sensie można go nazwać Balcerowiczem roku 1924.

Też przyszło mi do głowy to porównanie.

W roku 1924 w grę wchodziły jednak nie tylko problemy czysto gospodarcze, ale wręcz przetrwanie państwa. Ale Grabski był, tak samo jak Leszek Balcerowicz, szybko znienawidzony przez tych, którzy oszczędnościami lub większymi podatkami musieli zapłacić za stabilizację. Reformy Grabskiego, w tym wprowadzenie złotego, nastąpiły w celu opanowania hiperinflacji. Ale hiperinflacja była tylko objawem choroby, a nie jej źródłem. Prawdziwym źródłem był katastrofalny stan finansów publicznych. Złożyło się na to wiele rzeczy, w tym zwłaszcza wojna z sowiecką Rosją. Trudno dzisiaj to dokładnie oszacować, ale prawdopodobnie deficyty budżetowe Polski przekraczały 20 proc. PKB. I ta gigantyczna dziura finansowa była pokrywana drukiem pustego pieniądza, co prowadziło do hiperinflacji i utrudniało skuteczny pobór podatków. Grabski położył temu kres. Po pierwsze, przeprowadził drastyczny program ratunkowy, skuteczniej zbierając podatki, co było działaniem decydującym, choć oczywiście niepopularnym. Równie niepopularne było ograniczenie wydatków. Po drugie, wprowadził solidną walutę, opartą na rezerwach złota i walut obcych, która utrzymała swoją wartość mimo różnych kryzysów. Po 1923 r. wysokiej inflacji już nie było, przyszła dopiero po wojnie, a następnie w latach 80.

Potem mieliśmy jeszcze denominację.

Tak. Ale mimo to zauważmy, że udało się stworzyć walutę, która przetrwała sto lat. I jeśli dziś większość z nas ma przeświadczenie, że złoty to solidny pieniądz, to pamiętajmy, że fundament pod jego istnienie położył Grabski.

Złoty ma 100 lat. Jest walutą wymienialną, rozpoznawalną przynajmniej w części świata. I co dalej?

Złoty jest dziś walutą solidną, która dobrze przysłużyła się rozwojowi polskiej gospodarki. Natomiast stoimy teraz przed innym wyzwaniem: jako członek Unii Europejskiej możemy zastąpić naszą walutę przez euro. Nie dlatego, że złoty jest zły. Przecież Niemcy wymienili swoją markę na euro nie dlatego, że uważali markę za złą walutę. Jednak w przekonaniu ekonomistów euro jest walutą jeszcze mocniejszą, jeszcze bardziej stabilną i trwałą niż waluty większości krajów europejskich. Myślę, że także z polskiego punktu widzenia euro byłoby walutą solidniejszą i mniej podatną na psucie przez polityków. Skoro reforma Grabskiego wyraźnie pokazała nam, że warto zapłacić nawet cenę ogromnych oszczędności i wyrzeczeń za mocniejszą i bardziej stabilną walutę, to w przypadku euro mamy szansę podobną, ale wymagającą znacznie mniej poświęceń. Oczywiście z prawnego punktu widzenia w ogóle nie ma tu dylematu, bo już w momencie wejścia do UE zobowiązaliśmy się do wprowadzenia euro. Co więcej, zgodziliśmy się na to, choć nie wiem, czy wszyscy do końca zdawali sobie z tego sprawę, w unijnym referendum akcesyjnym, bo przyjęcie euro było jednym z warunków naszego członkostwa w Unii. Gdy dziś pytamy Polaków o euro, to większość, około 55 proc., uważa, że powinniśmy je wprowadzić, przy czym część mówi, że powinno to nastąpić szybko, a część, że tak, ale dopiero za wiele lat. Krótko mówiąc, większość Polaków jest niechętna szybkiemu wprowadzeniu unijnej waluty, ale z drugiej strony większość uważa, że kiedyś powinniśmy to zrobić.

A czy z ekonomicznego punktu widzenia powinniśmy to zrobić? I jeśli tak, to kiedy?

Odpowiedź jest trudniejsza, niż się wydaje. Nie da się bowiem powiedzieć, że euro to same korzyści dla Polski, tak samo jak nie da się powiedzieć, że euro to same straty. Przy dobrej polityce gospodarczej kraj może się rozwijać zarówno z własną walutą, jak i ze wspólną, światową, która nie podlega gwałtownym wahaniom. Natomiast większość ekonomistów zgadza się co do tego, że choć utrzymanie stabilności własnej waluty jest możliwe, to odbywa się zazwyczaj znacznie większym kosztem. Musimy się liczyć z tym, że będziemy mieć wyższe stopy procentowe, że będziemy musieli stale uważać na możliwość ataków spekulacyjnych, co wymaga utrzymywania większych rezerw. No i wreszcie, że jeśli tylko na świecie będzie się działo coś niedobrego, zagrażającego stabilności światowych finansów, to waluty takie jak złoty będą podatne na gwałtowne osłabienie wywołane ucieczką kapitału. Takie ryzyko nie dotyczy walut światowych, dolara czy euro, uważanych zawsze za bezpieczne przystanie w czasie zaburzeń. Ponieważ waluta taka jak euro cieszy się większym zaufaniem, więc mniejsze jest ryzyko wybuchu inflacji i trwałej utraty wartości pieniądza, a także politycznej manipulacji. Euro daje więc większe bezpieczeństwo oszczędzania. A to oznacza nie tylko, że ludzie mogą spokojniej oszczędzać na swoje emerytury, ale także to, że kapitał jest tańszy. I jeśli jest dobrze używany, to może służyć inwestycjom i silniejszemu wzrostowi gospodarczemu kraju. To argumenty ekonomiczne.

Czy to, że liczba krajów UE bez euro jest coraz mniejsza, ma tu znaczenie?

To argument wskazywany przez politologów. Przygniatająca większość krajów Unii ma już euro, około 82 proc. unijnego PKB wytwarzane jest w krajach, które mają euro. I jest obawa, że kraje, które go nie wprowadzą, będą tracić na znaczeniu politycznym wewnątrz UE. A to będzie się przekładać na brak ich głosu w dyskusjach i decyzjach, które mają wpływ na konkurencyjność, na rozwój, na udział poszczególnych krajów w unijnym budżecie. Jest to ważny argument, choć nie bezpośrednio ekonomiczny.

Zwolennicy euro podnoszą często, że jego brak utrudnia polskim firmom wymianę handlową, że ją podraża. To ważny argument?

Ważny. Jeśli kraj ma swoją walutę i może reagować zmianą kursu na wydarzenia na świecie, to oczywiście może być to pomocne w prowadzeniu polityki gospodarczej. Tylko że odbywa się to kosztem przedsiębiorstw. Ryzyko niewiadomej zmiany kursu walutowego spada właśnie na nie. Zawierając dziś umowy na eksport, ponosząc koszty w złotych, nie mają pojęcia, ile tych złotych dostaną za pół roku, w momencie kiedy będzie płatność za dostawę. To jest wygodne dla banku centralnego, niewygodne dla firm. Oczywiście mogą się przed tym ryzykiem zabezpieczyć, wykupując odpowiednie instrumenty finansowe, ale to z kolei kosztuje. Za to stały kurs walutowy jest utrudnieniem w prowadzeniu polityki gospodarczej, bo trzeba dbać o to, by nie doszło do sytuacji takiej jak w Grecji, natomiast jest wygodą dla przedsiębiorstw, które ponoszą koszty w euro, płatność dostaną też zazwyczaj w euro, w związku z tym nie ponoszą ryzyka związanego z nieprzewidzianymi zmianami kursu. Dlatego nasi przedsiębiorcy pytani o euro w przygniatającej większości opowiadają się za jego jak najszybszym wprowadzeniem.

Dlaczego te argumenty nie trafiają do zwykłych obywateli?

Bo zwykły Kowalski obawia się, że wprowadzenie euro spowoduje wzrost cen. To podstawowy straszak. Tymczasem kolejne kraje wchodzące do strefy euro nauczyły się w miarę dobrze radzić sobie ze wzrostem cen, a używany przez niektórych polityków pozornie racjonalny argument, że skutkiem wprowadzenia euro „ceny wzrosną do poziomu niemieckiego”, to albo zwykłe kłamstwo, albo dowód ekonomicznej ignorancji.

A utrata suwerenności? Ten argument w kontekście euro często podnoszą przeciwnicy wprowadzenia unijnej waluty?

Przygniatająca większość z nas nie ma z tym najmniejszego problemu. Ci, którzy podnoszą ten argument, powinni też przyznać, że każde porozumienie międzynarodowe jest wyrzeczeniem się części suwerenności własnej na rzecz wspólnego działania. Nasze przystąpienie do NATO również ograniczyło naszą suwerenność, choćby dlatego, że jeśli zaatakowany zostanie inny kraj tego sojuszu, to mamy obowiązek pospieszyć mu z pomocą, a przecież kraj absolutnie suwerenny może sam decydować, czy chce pomagać, czy nie. To samo miało miejsce w przypadku naszego przystąpienia do Unii Europejskiej. I do ONZ. Każde porozumienie międzynarodowe jest oddaniem części suwerenności w celu lepszego rozwoju kraju, lepszego układania stosunków z partnerami zewnętrznymi czy większego bezpieczeństwa. Tak samo jest z euro, jest to oczywiście rezygnacja z jakiejś części suwerenności w interesie lepszego rozwoju gospodarczego.

Europejski Bank Centralny będzie lepiej dbał o nasze interesy i finanse niż Narodowy Bank Polski?

To nie jest tak, że NBP źle dba o nasze sprawy. Chodzi o to, że transatlantyk lepiej radzi sobie w czasie sztormu niż mały kuter rybacki. Im większa i potężniejsza waluta, tym lepiej radzi sobie na wzburzonym morzu. Oczywiście Titanic zatonął, ale przy dobrym sterowaniu dobry statek raczej poradzi sobie z każdą burzą. Na tym to polega. Pieniądz emitowany w Polsce jest narażony na ryzyko, na które w zasadzie nie są narażone waluty światowe, dolar czy euro. Tam, gdzie jest duże zaufanie do pieniądza, nie trzeba wysokich stóp procentowych do tego, by pozostawał on stabilny.

Czy patrząc na uwarunkowania polityczne, widzi pan szanse wprowadzenia euro w Polsce? I kiedy to może nastąpić?

Na pewno nie jest to możliwe w terminie dwóch czy trzech lat, bo wprowadzenie euro wymaga zmiany konstytucji. Do tego potrzebna jest większość dwóch trzecich głosów w Sejmie, której dziś nie ma. Być może zmieni się to po kolejnych wyborach parlamentarnych, ale to przecież nie jest pewne. Sam proces przystępowania do euro to kolejne dwa–trzy lata. Przyjęcie euro może więc nastąpić teoretycznie za sześć–siedem lat, ale tak naprawdę to raczej w perspektywie dziesięciu, a i więcej lat. Pod warunkiem że Polska wypełni kryteria ekonomiczne, stabilności finansowej. To jest do zrobienia. Natomiast przełamanie politycznego pata będzie znacznie trudniejsze. Trzeba przy tym pamiętać, że aby korzystać z euro, trzeba mieć silną gospodarkę. I odpowiedzialnych polityków.

Czyli na 100 latach historia złotego się nie skończy?

Zakładam, że w perspektywie 10–20 lat powszechne stanie się zrozumienie, że Polska powinna przyjąć euro, a jego nieposiadanie będzie dla nas coraz bardziej niekorzystne.

CV

Witold Orłowski ukończył ekonomię na Uniwersytecie Łódzkim. Studiował też na Uniwersytecie Harvarda (stypendium Fulbrighta). Habilitował się na Wydziale Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. W 2007 r. otrzymał tytuł profesora nauk ekonomicznych. Pracował m.in. w Banku Światowym, GUS i PAN. Doradzał m.in. prezydentom: Kwaśniewskiemu, Kaczyńskiemu i Dudzie, oraz premierowi Tuskowi. W 2006 r. został głównym doradcą ekonomicznym PwC.

Parkiet PLUS
Catalyst - coraz trudniej o dwucyfrową rentowność
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Parkiet PLUS
Czy i kiedy sprzedać obligacje?
Parkiet PLUS
Czyżby cykl Kitchina na GPW już zakręcił w dół?
Parkiet PLUS
Rząd nadrabia stracony czas na lądzie i na morzu
Materiał Promocyjny
Samodzielne prowadzenie księgowości z Małą Księgowością
Parkiet PLUS
Problem deponentów: co szybciej spadnie – inflacja czy stopy?
Parkiet PLUS
Zyski spółek z S&P 500 rosną, ale nie tak szybko jak ten indeks