Dni indeksu WIG20, skupiającego dwadzieścia największych i najbardziej płynnych spółek z warszawskiego parkietu, są już policzone. Po ponad dziewiętnastu latach WIG20 zostanie zastąpiony indeksem WIG30. Gdy w połowie kwietnia 1994 roku rozpoczynano publikację indeksu WIG20, giełda funkcjonowała w zupełnie innej rzeczywistości niż obecnie. Sesja odbywała się trzy razy w tygodniu w byłej siedzibie KC PZPR przy Nowym Świecie, którą giełda musiała dzielić z innymi najemcami. Inwestorzy mieli do wyboru akcje jedynie 24 firm (dziś notowane są 443 spółki, nie licząc rynku NewConnect). Wówczas kapitalizacja giełdy wynosiła zaledwie 8 mld zł w porównaniu z 540 mld zł obecnie.
Przez hossy i bessy – rekord czeka na pobicie
Początki nie były łatwe. Wprowadzenie nowego indeksu zbiegło się z początkiem pierwszej bessy na warszawskim parkiecie. Warto przypomnieć, że na naszej giełdzie notowania nie funkcjonowały jeszcze w systemie ciągłym. Dopiero ich wprowadzenie w 1998 roku pozwoliło inwestorom zawierać transakcje w trakcie całej sesji, zamiast dotychczasowego systemu fixingu, czyli ustalania kursu na podstawie ofert kupna i sprzedaży. Stąd pierwsze sesje przebiegały pod znakiem bardzo dużej zmienności wskaźnika.
WIG20 w miesiącu, w którym został wprowadzony, zaliczył największy jednosesyjny spadek (licząc w cenach zamknięcia) w ponad 19-letniej historii notowań. 26 kwietnia jego wartość skurczyła się o 9,9 proc. 1994 rok przyniósł duże spadki cen akcji, które sprawiły, że WIG20 cały czas szukał dna. Udało się je znaleźć dopiero w marcu 1995 roku, gdy główny wskaźnik warszawskiego parkietu osiągnął historyczny dołek na poziomie 577,8 pkt.
Potem było zdecydowanie lepiej. Przyszła pierwsza w historii notowań indeksu hossa, która z krótkimi przerwami wywołanymi m.in. azjatyckim kryzysem finansowym w 1997 roku potrwała aż do 2000 roku. Siłą napędową kolejnej hossy była wiara w nowe technologie związane z Internetem. Moda na internetowe spółki przyszła do nas zza oceanu, gdzie w latach 1995–2000 nastąpiła era rozkwitu spółek internetowych (tzw. dot comów). Nowa moda szybko przerodziła się w euforię. Perspektywa wielkich zysków z internetowych przedsięwzięć sprawiła, że akcje wielu spółek z tzw. nowej gospodarki osiągnęły astronomiczne wyceny, które nie miały pokrycia w fundamentach.
W mniejszej skali zjawisko to dało znać o sobie także na warszawskiej giełdzie windując ceny nie tylko spółek związanych z sektorem zaawansowanych technologii. W ostatniej fazie hossy kupowano również akcje firm, które tylko zadeklarowały chęć pojawienia się w Internecie. Na szczycie tamtej hossy skład portfela indeksu WIG20 tworzyło aż pięć spółek z sektora informatycznego z Prokomem i Computerlandem na czele.